O Podróżach po Dolnym Śląsku w wiekach i latach minionych w nowym cyklu Stowarzyszenia Podróżników TUiTAM - OKNO NA ŚWIAT
Jako pierwszy cel - Szczawno Zdrój.
Jak i dokąd podróżowano po Dolnym Śląsku w dawnych wiekach? Zapraszamy do lektury nowego cyklu tekstów pod wspólnym tytułem "Okno na świat. O podróżach po Dolnym Śląsku
(nie tylko literackich)". Dziś zapraszamy na sentymentalną wycieczkę do Szczawna-Zdrój.
Kolaską i stalowym rumakiem podróże do wód życia
W XIX wieku Szczawno-Zdrój uchodziło za jedno z bardziej popularnych i najdroższych uzdrowisk w Europie, koszty pobytu przewyższały kurację nawet w słynnym Wiesbaden czy Bad-Ems. Oprócz tego, że tanio nie było, to przyszli kuracjusze często musieli się wykazać dużą siłą woli i końskim zdrowiem, aby telepiąc się dyliżansem pocztowym, omnibusem lub prywatną karocą po drogach nie najlepszej jakości, dotrzeć do uzdrowiska po kilku czy kilkunastu dniach albo nawet tygodniach. Kurację sławnymi wodami ze Szczawna odbywali bowiem nie tylko Rosjanie, Polacy z Galicji, Francuzi, Szwedzi, ale również cierpiący na różne schorzenia goście z Palestyny i obu Ameryk. Przybysze z wysp hawajskich, z Honolulu, musieli wyruszyć z domu w maju, aby dotrzeć do uzdrowiska w lipcu. O trudnościach w podróżowaniu mógłby dorzucić na pewno kilka słów nasz romantyczny wieszcz Zygmunt Krasiński, który jechał tutaj w sprawach sercowych z Wiednia przez Ołomuniec i Nysę. Podczas podróży o mało nie stracił życia, gdy na piaszczystej i nierównej drodze w nocy jego powóz wywrócił się i roztrzaskał, a on sam, jak relacjonuje w liście do przyjaciela: „Zrazum myślał, żem na dwoje przełamany, wygrabuję się spod szczątków dorożki, staję na nogi, wtem jak iskry zaczną mi się sypać przed oczy, potem sino i blado się robić, słowa ani wymówić i padłem zemdlony jak długi. Pocztylion także w głowę i ramię mocno stłuczony ocucił mnie”*. Po tym jak autor „Nie-Boskiej komedii” odzyskał świadomość, ruszył z pocztylionem pieszo, w zupełnych ciemnościach prowadząc konia do najbliższej miejscowości.
Na szczęście już w 1843 roku „stalowy rumak”, jak nazywano wzbudzającą podziw, zachwyt i ekscytację dymiącą lokomotywę ciągnącą wagony, zaczął dowozić chętnych z Wrocławia do Świebodzic. Wagony miały cztery klasy, najtańsza, czwarta, przeznaczona była dla ludzi pracy. Podróż trwała tylko dwie godziny, co w porównaniu z sześciogodzinną z okładem wyprawą trzęsącą się kolaską lub dyliżansem pocztowym wydawało się sporym luksusem. Maria Luisowa podróżująca do Szczawna z Galicji w 1843 roku wagonami trzeciej klasy tak opisuje dotarcie do kurortu: „Wyjazd z Wrocławia 3 września o 6 rano koleją żelazną do Freiburga [dziś: Świebodzice] – mil 8 i pół; jechaliśmy na trzecim miejscu, a zapłaciliśmy po cztery floreny od osoby. Okolica ta sławna jest z wyrobu płócien śląskich. (…) Miasteczko niepozorne. Stąd wyjechaliśmy o pół mili do Fürstenstein [dziś: Książ]”. Po drodze Louisowa zrobiła przerwę na zwiedzanie Starego Książa i spacer po książańskim parku. „Po skromnym obiadku pojechaliśmy lonkuczerem do bliskich wód do Salzbrunn. Jadąc przez kolonię Szczawno blisko jedną milę ciągnącą się, przybyliśmy do samego miejsca i z zupełnym naszym zadowoleniem znaleźliśmy urządzenia tychże wód bardzo przyjemne i eleganckie (…)”**. Dodajmy, że pokonanie powozem konnym w godzinę jednej mili uznawano za wyjątkowo szybką podróż.
Już trzydzieści lat później goście, coraz liczniej odwiedzający Szczawno (w latach 70. XIX wieku ich liczba wzrosła do prawie trzech tysięcy), mogli pociągiem dojechać do samego uzdrowiska. Od 1907 roku z Wałbrzycha do uzdrowiska pod Chełmcem przez Biały Kamień jeździł tramwaj, aby więc pospacerować po kurorcie, pooglądać odwiedzające Szczawno sławy i napić się uzdrawiającej wody, nie trzeba było płacić słono za nocleg w modnym uzdrowisku.
Kuracja u wód trwała najczęściej cztery tygodnie, według zaleceń lekarzy przedłużano ją jednak do sześciu niedziel. Bardzo wczesnym rankiem, bo o godzinie piątej, otwierano kabiny kąpielowe. Lecznicza kąpiel, z której nie wszyscy korzystali, trwała do pół godziny, zdecydowanie odradzano ją gruźlikom. O szóstej rano unosił się w powietrzu chorał pieśni porannej z muzyką Mozarta, Glucka czy Webera. Dla kuracjuszy oznaczało to, że pijalnię właśnie otwarto. Pić wodę zalecano bowiem na czczo, małymi łyczkami, bez pośpiechu; panie od dwóch do sześciu kubków, panowie nawet osiem razy napełniali naczynie. Wodę pito pospołu z serwatką. Potem śniadanie, ale lekkie. Filiżanka kawy, bulion z żółtkiem albo kasza owsiana, bułeczki z masłem. Po śniadaniu czas na spacery, przejażdżki, zakupy, lekturę. Ponieważ woda bardzo pobudzała apetyt, niektórzy spożywali drugie śniadanie – czekoladę lub bulion, szklaneczkę wina francuskiego, jajko na miękko, chleb z masłem. Nie było się co objadać, bo już o trzynastej dźwięk trąbki oznajmiał porę obiadową. A na obiad, jadany najczęściej w towarzystwie, zupa, przystawka, dwie inne potrawy na ciepło, pieczeń. Popołudniu znów pito wodę i maślankę. Życie towarzyskie rozpoczynano wieczorem, w kurorcie działał teatr, odbywały się koncerty, recitale, bale, pokazy sztukmistrzów. To czas, kiedy damy mogły pochwalić się swymi wieczorowymi sukniami, pokazać na śnieżnobiałych szyjach cenne kolie. Oczywiście nie obywało się bez kolacji, na której podawano drób, pstrągi, jajka, truskawki z mlekiem. Co zamożniejsi uzdrowiskową dietę urozmaicali wiktuałami przywożonymi prywatnymi bryczkami.
Szczawieńskie wody, o których właściwościach mówiono daleko poza Śląskiem, przyciągały biednych i bogatych. Dla poratowania zdrowia do pobliskiego Książa przybył car Mikołaj I z żoną i licznym dworem. Zatrzymywały się tutaj koronowane głowy, przyszli królowie i książęta. Uzdrowisko należące do Hochbergów chętnie odwiedzała europejska arystokracja, wzbudzając podziw na koncertach i przedstawieniach swoimi nowymi wieczornymi toaletami. Nie omijali tego miejsca znani artyści, ludzie nauki i kultury, jak choćby Henryk Wieniawski, Zygmunt Krasiński czy doktor Ludwik Zamenhof, twórca esperanta. Przyjeżdżali przemysłowcy i kupcy, dla podreperowania zdrowia kurację odbył Hipolit Cegielski z Poznania. Zjawiali się polscy konspiratorzy ze wszystkich trzech zaborów, ale rzadko ich celem było korzystanie z dobrodziejstwa wód. Pobyt w kurorcie traktowali jako okazję do snucia planów buntu przeciwko tyranom. Narcyza Żmichowska, działaczka niepodległościowa, w swym liście wprost pisze, że „wody salzbruńskie wcale mi są niepotrzebne”, i dodaje, że medyk wyraźnie upominał ją, aby „ich nie używała”. Przyjeżdżali też zwykli robotnicy, pracownicy kopalń, którzy szukali u wód panaceum na swe liczne dolegliwości, a w niedzielę przychodzili chłopi z okolicznych wiosek, aby napełniać naczynia wodą, którą pili już ich dziadowie i pradziadowie, aby leczyć wszelkie choroby.
Możni, znani i sławni odwiedzający uzdrowisko stawali się często tematem towarzyskich spotkań. Korespondent „Gazety Warszawskiej” w 1857 roku w swej relacji z Salzbrunnu pisze, że tutaj „plotki tak szybko biegają, jak wolno chodzą pacjenci”. A było o czym plotkować! W 1838 roku najważniejszym tematem okazała się wizyta cara Rosji Mikołaja I, który przyjechał do Książa w celu podreperowania zdrowia. Żandarm i postrach Europy, który wszędzie węszył spiski, w obawie o swoje życie nie opuszczał terenów zamkowych. Wodę Mieszko ze szczawieńskich źródeł dostarczano mu więc do rezydencji Hochbergów. W okolicy opowiadano o carze, który nawet po zamkowych ogrodach jeździ karocą otoczoną strażą czy każe zamurowywać okna w zamku ze względów bezpieczeństwa. Za to cesarzowa Aleksandra Fiodorowna dwa razy dziennie odwiedzała kurort, gdzie dyrektor uzdrowiska, dziadek przyszłego noblisty Gerharta Hauptmanna, ubrany w odświętny strój osobiście podawał jej wodę. Podczas cesarskiej wizyty szybko zapomniano zapewne o niedawnym pobycie w kurorcie Zygmunta Krasińskiego, który nie dla wód, ale z powodów sercowych przybył do Szczawna. Spotkał się tu ze swoją wielką miłością, Joanną Bobrową, mężatką, matką dwóch córek. O romansie hrabiego i pięknej żony Teodora Bobra, marszałka powiatowego w Krzemieniu, wiedzieli wszyscy, plotki musiały więc po Szczawnie pędzić lotem błyskawicy. Choć miłość była wzajemna i z obu stron pełna namiętności i egzaltacji, to książęce uzdrowisko stało się świadkiem rozstania kochanków. Zygmunt dostał od ojca ultimatum: miłość lub majątek – i romantyczny wieszcz wybrał ostatecznie dostatnie życie.
Wydarzeniem towarzyskim i kulturalnym były wizyty na kuracjach Henryka Wieniawskiego. Dwudziestoletni muzyk przybył tu w 1855 roku, po wyczerpującej trasie koncertowej po Europie i USA, i drugi raz dwa lata później. Mimo młodego wieku artysta był dobrze znany, rozpoznawany, jego wirtuozostwo w grze na skrzypcach porównywano z talentem Paganiniego. Skrzypek dał w Szczawnie w sumie kilka kameralnych koncertów, wzbudzając zachwyt widowni i dziennikarzy: „Dla Wieniawskiego trudności na skrzypkach nie istnieją, a gra jego to śpiew rozrzewniający”***. Damy plotkowały o chorobie przystojnego młodzieńca, który cierpiał na astmę i reumatyzm, oraz jego niezwykłej skromności, tak rzadko spotykanej u artystów.
Na początku XX wieku wizyty właścicieli Szczawna – książąt von Hochberg z Książa zawsze robiły wrażenie. Piękna Daisy potrafiła wywołać poruszenie nie tylko swą urodą, ale wspaniałymi toaletami i wielkopańskimi gestami, do kurortu przywoziła swoich gości powozem zaprzężonym w pięć białych rumaków arabskich. Można ją było zobaczyć, jak je obiad w restauracji Grand Hotelu, dogląda prac w uzdrowiskowych ogrodach, uczestniczy w nabożeństwie w kościele ewangelickim czy występuje na koncertach, podczas których popisywała się swym głosem. Księżna w uzdrowisku przebywała zazwyczaj krótko, a wyjeżdżała w pośpiechu z powodu zbyt dużego i natrętnego zainteresowania kuracjuszy, bo jak pisała po jednej z wizyt w Szczawnie „powiększający się tłum gapiów zaczął za nami chodzić”****.
Najważniejszym zaleceniem dla kuracjuszy, oprócz regularnego picia żętycy (serwatki owczej) i wody, było jednak, aby zapomnieli o zmartwieniach, w uzdrowisku żyli beztrosko, delektowali się dobrym towarzystwem, muzyką i pięknem otaczającej przyrody, bo jak pisał Józef Orkusz, z zawodu lekarz, „Okolice są tak piękne, że rozweselić mogą dusze najwięcej zasępione”.
Tak więc, podle rad medyków, udawano się na wycieczki piesze, częściej jednak wynajętymi wolantami, konno lub na… osiołku. Pasażer zasiadał na grzbiecie zwierzęcia, a właściciel osła szedł obok pieszo, ciągnąc uparte zwierzę na sznurku. Najczęściej odwiedzano pobliski Książ, czyli siedzibę właścicieli Szczawna, romantycznie ukryty w lesie Stary Książ czy uzdrowisko Stary Zdrój (zanim z powodu zaniku źródeł w 1870 roku nie zostało zamknięte). Kuracjusze z lepszą kondycją lub ci, którzy mogli wynająć lektykarzy i za opłatą byli wnoszeni na szczyt, podziwiali panoramę okolicy z Chełmca. Spacerowano na pobliskie wzgórze Gedymina, na którym czekała nagroda w postaci dającej dobrze zjeść restauracji i niezapomnianych widoków na pobliski Chełmiec. Józef Korzeniowski w opowiadaniu „Spotkanie w Salzbrunn” tak opisuje to miejsce: „Leży rzeczywiście wysoko i ma naokoło bardzo piękne widoki. Kto po raz pierwszy z miejsca tego rzuci okiem wokoło, uczuje się aż nadto wynagrodzony za trud nużącej cokolwiek przechadzki…”.
I tak Szczawno-Zdrój od ponad dwustu lat przyciąga kuracjuszy. Choć moda na żętycę minęła, to wody mineralne „Mieszka”, „Dąbrówkę”, „Młynarza” i „Martę” wciąż można pić w jednej z najładniejszych pijalni uzdrowiskowych w Polsce. Ich regularne spożywanie, kąpiele lecznicze i inhalacje zalecane są zarówno przez lekarzy specjalistów, jak też dietetyków. Można jak przed laty popijać wodę małymi łyczkami, spacerując po zbudowanej z drewna Hali Spacerowej, w której łatwo uwierzyć, że spożywamy właśnie napój bogów. Na jednej ze ścian znajduje się bowiem dekoracyjne sgrafitto, na którym bóg Asklepios podaje naczynie z mineralną wodą bogini zdrowia – Higiei. Dla osób nastawionych bardziej sceptycznie wobec rezultatów wodnej kuracji umieszczono tu napis „Experto credite” (Zaufaj doświadczonemu) i datę 1599 rok. Już pod koniec XVI wieku Caspar Schwenckfeld, lekarz i przyrodnik, przebadał szczawieńskie źródło i opisał jego lecznicze działanie. Do spacerów zachęca Park Zdrojowy, który zachwyca nie tylko w porze kwitnienia rododendronów. Od niedawna na Wzgórzu Gedymina czeka na odwiedzających Szczawno wyjątkowa atrakcja, nowa wieża widokowa ze wspaniałą panoramą całej okolicy. Można tam jak na dłoni zobaczyć Chełmiec, który przypomina kształtem wielkiego wieloryba wynurzającego się z chmur. Gerhart Hauptmann, laureat literackiej Nagrody Nobla urodzony w Szczawnie, tak opisywał tę niezwykłą górę: „Niedaleki Chełmiec uważaliśmy, dzieci, za świętą górę, sądząc, że za nią świat się kończy i że z jej wierzchołka wstępuje się do nieba”. Wyprawa na szczyt zajmie nam jakieś dwie, trzy godziny i choć nie możemy dziś liczyć na lektykarzy ani na grzbiet osiołka, to widoki bez wątpienia wynagrodzą trud wspinaczki.
*Zygmunt Krasiński, Listy do Adama Sołtana, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1970
** Pamiętniki krakowskiej rodziny Louisów (1831-1869), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1962
*** Ziemia wałbrzyska w dawnych opisach polskich, opr. A. Szyperski, Wałbrzych 1965
**** Daisy von Pless, Lepiej przemilczeć. Prywatne dzienniki księżnej z lat 1895-1914, Fundacja Księżnej Daisy, tłum. Barbara Borkowy, Zamek Książ w Wałbrzychu sp. z o.o., Wałbrzych, 2013
Tekst i zdjęcia: Marta Miniewicz