„Świeże powietrze i serwatka”, czyli o pobycie Fryderyka Chopina na Dolnym Śląsku
 
W 2026 roku minie dwieście lat, odkąd szesnastoletni Fryderyk Chopin przyjechał na Dolny Śląsk, by podkurować swoje wątłe zdrowie. Chopin cierpiał na postępującą gruźlicę płuc (zmarł rok przed czterdziestymi urodzinami w wyniku gruźliczego zapalenia osierdzia i niewydolności krążeniowo-oddechowej). W tamtych czasach nie istniały jeszcze skuteczne metody leczenia tej choroby. Lekarze przepisywali medykamenty, spacery, dietę i dużo odpoczynku.
Gdy Fryderyk ukończył ostatnią klasę warszawskiego liceum, matka postanowiła zabrać go „do wód”. Pobyt w dolnośląskich uzdrowiskach gorąco polecił rodzinie nauczyciel Chopina, Józef Elsner, oraz Fryderyk Adolf Roemer, który obok Jana Malcza był jednym z lekarzy czuwających nad zdrowiem młodego Fryderyka. I tak pod koniec lipca 1826 roku Chopin wyruszył wraz z matką w podróż na Dolny Śląsk. W Dusznikach-Zdroju (wówczas Reinerz) przebywała już jego matka chrzestna, hrabina Ludwika Skarbkowa, wraz z najmłodszą siostrą Chopina, Emilią, która również chorowała na gruźlicę (zmarła rok później), a kilkanaście kilometrów dalej, w Kudowie-Zdroju (wówczas Bad Kudowa), odpoczywał syn matki chrzestnej wraz z rodziną i najstarszą siostrą Chopina, Ludwiką. Droga Fryderyka do Dusznik prowadziła przez Wrocław. Zatrzymał się w stolicy Dolnego Śląska, ponieważ jego nauczyciel Elsner poprosił go o przekazanie kilku listów swoim przyjaciołom. Część prośby Chopin spełnił od razu, a drugą część w drodze powrotnej z uzdrowiska. Wracając z Dusznik, młody pianista spotkał się z muzykiem kościelnym i organistą w kościele św. Elżbiety – Friedrichem Wilhelmem Bernerem – oraz kapelmistrzem i kompozytorem Josephem Ignazem Schnabelem w katedrze we Wrocławiu. Można przypuszczać, że zaprezentował wówczas swoje umiejętności przyjaciołom Elsnera, gdyż po kolejnej wizycie w 1830 roku napisał: „Schnabel, co mię od czterech lat nie słyszał, prosił, ażebym spróbował fortepian”. Nie wiadomo, czy udało się Fryderykowi zwiedzić jeszcze coś poza tymi dwoma kościołami.
„Znów muzyka paskudzi”
Najważniejszym punktem programu tego pobytu była kuracja w Dusznikach-Zdroju. Chopin przebywał tutaj od 3 sierpnia do 8 września 1826 roku. Pensjonat, w którym mieszkał – tzw. Dom Bürgla (Grosses Bürgelhaus), późniejszy ośrodek Funduszu Wczasów Pracowniczych „Nokturn” przy ulicy Zielonej 6 – niestety nie zachował się do naszych czasów (został rozebrany w 2018 roku). Bodźcujący klimat, lecznicze wody mineralne, a przede wszystkim innowacyjne metody leczenia doktora Georga Philippa Mogalli polegające na podawaniu pacjentom żentycy – mieszanki wody zdrojowej z ciepłego źródła leczniczego z serwatką z mleka owczego, oślego lub koziego, do której dodawano zioła mięty – miały postawić chorowitego młodzieńca na nogi i dodać mu nowych sił. Do tego zalecano mu liczne spacery i odpoczynek.
„Dwa tygodnie już piję serwatkę i wody tutejsze; i niby, jak mówią, mam trochę lepiej wyglądać, mam niby tyć, a tym samym lenieć, czemu może przypiszesz tak długi spoczynek pióra mojego; lecz wierz mi, skoro się dowiesz o moim sposobie życia, przyznasz, iż trudno znaleźć chwilę do siedzenia w domu”, pisał Chopin do swojego przyjaciela Wilhelma Kolberga z Reinertz (Dusznik) 18 sierpnia 1826 roku.
Młody kompozytor codziennie kilkakrotnie odwiedzał źródło, spacerował po uzdrowisku i wędrował po najbliższej okolicy. Był też na górze Einsiedelei, zwanej Wzgórzem Rozalii, ponieważ w liście wspominał o „wielu schodach prowadzących na górę” i „przepysznym widoku na całe Reinertz”. Na inne wędrówki górskie nie mógł sobie pozwolić: „Chodzę ja wprawdzie po górach, którymi Reinertz otoczone, często zachwycony widokiem tutejszych dolin, z niechęcią złażę, czasem na czworakach, alem jeszcze nie był tam, gdzie wszyscy jadą, bo mi zakazano. Jest tu w bliskości Reinertz góra ze skałami zwana Heu-scheuer, miejsce, z którego widoki zachwycające, ale dla niezdrowego powietrza na samym wierzchołku nie wszystkim dostępna, a ja jestem jednym z tych pacjentów, na nieszczęście, którym tam nie wolno”, pisał w liście do przyjaciela Wilhelma Kolberga. Największym wyzwaniem dla Chopina nie były jednakże wędrówki i intensywne życie kuracjusza, a „kiepska muzyka dęta”, której musiał słuchać każdego dnia w parku zdrojowym: „Rano, najpóźniej o godzinie 6, już wszyscy chorzy przy zrzrodle; tu dopiero kiepska dęta muzyka – z kilkunastu karykatur w rozmaitym guście złożona, na czele których fagocista, chudy, z osiodłanym, zatabaczonym nosem, przestrasza wszystkie damy, co się koni boją, przygrywa wolno spacerującym Kur-gästom; tu dopiero gatunek reduty, a raczej maskarady, bo nie wszyscy w maskach, tych jednakże mała jest liczba, albowiem składa się tylko z tych, co dla kompanii dali się powiesić. (…) Po obiedzie zazwyczaj jeszcze większa maskarada niż rano, bo każdy wystrojony, każdy w innym niż rano pokazuje się kostiumie! Znów muzyka paskudzi, a tak chodzi się już do samego wieczora. Jak ja, ponieważ tylko dwie szklanki Lau-brun piję po obiedzie, więc wczas idę do domu na kolacją, po kolacji spać, więc kiedyż list pisać?…”, usprawiedliwiał swoje dłuższe milczenie Chopin.
„Papier, na którym Ci piszę, jest z Reinertz”
W Dusznikach-Zdroju znajduje się wyjątkowy XVI-wieczny młyn papierniczy (obecnie jedyne w Polsce Muzeum Papiernictwa), który został zbudowany, według najnowszych badań, już przed 1562 rokiem. W swojej historii należał do trzech rodzin: rodziny Kretschmerów (do 1706 roku), która otrzymała przywilej dostarczania papieru wszystkim władzom wrocławskim, rodziny Hellerów (do 1822 roku), oficjalnych dostawców papieru dla dworu pruskiego, oraz rodziny Wiehrów, zarządzającej młynem do 1939 roku. Ostatni właściciel przekazał młyn miastu z życzeniem utworzenia w nim muzeum – zostało ono spełnione w 1968 roku. Obecnie trwają starania, żeby młyn został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Prawdopodobnie Chopin zwiedził to miejsce, a w jednym z listów pisanych do przyjaciela, Jana Białobłockiego, już po powrocie do Warszawy, zaznaczył: „Papier, na którym Ci piszę, jest z Reinertz”.
Koncerty charytatywne Chopina
W czasie pobytu w uzdrowisku Fryderyk Chopin dał dwa nieplanowane wcześniej koncerty charytatywne w teatrze zdrojowym (dziś zwanym Dworkiem Chopina), tym samym, w którym trzy lata wcześniej wystąpił czternastoletni Felix Mendelssohn-Bartholdy. Najprawdopodobniej okazją do ich zorganizowania była śmierć mistrza sukienniczego, mieszkańca Dusznik, który pozostawił czworo osieroconych dzieci. Chopin dołączył do cyklu imprez charytatywnych, grając dwa koncerty. Nie było to dla niego łatwe zadanie ze względu na, jak pisał, brak dobrego instrumentu: „instrumenty, które widziałem, sprawiają mi więcej przykrości niż przyjemności”. Mimo wszystko artysta dał się usłyszeć w teatrze zdrojowym, a dochód przekazał na rzecz osieroconej rodziny. Na pamiątkę tych wydarzeń w pierwszej połowie sierpnia odbywa się Międzynarodowy Festiwal Pianistyczny im. Fryderyka Chopina, a także prowadzone są kursy mistrzowskie dla młodych pianistów. Jest to najstarszy nieprzerwanie organizowany festiwal pianistyczny poświęcony Chopinowi na świecie, a także najstarszy festiwal muzyczny w Polsce. Co roku zbierają się tu światowej sławy artyści i miłośnicy jego muzyki. Pierwszy festiwal odbył się w 1946 roku, w 120. rocznicę pobytu kompozytora w uzdrowisku i jego koncertów. Ponadto jedno z lokalnych źródeł nosi obecnie nazwę „Pieniawa Chopina”, znajduje się tu pomnik pianisty, tablica pamiątkowa oraz fontanna multimedialna z muzyką Chopina.
„Grać, ale nie komponować”
We Wrocławiu można również znaleźć kilka śladów Chopina. Jego druga wizyta miała miejsce w 1829 roku i również trwała krótko. Fryderyk zatrzymał się tu w drodze powrotnej z Wiednia, dokąd udał się wraz z przyjaciółmi, Alfonsem Brandtem i Ignacym Maciejowskim. Niewiele wiadomo o tym pobycie. Wiadomo za to na pewno, że młodzi ludzie nocowali w gospodzie „Rautenkranz” (Ruciany Wianek) przy ulicy Ohlauerstrasse (dzisiejszej Oławskiej). Dlatego w 2010 roku, z okazji 200. rocznicy urodzin Chopina, odsłonięto tam niewielki pomnik. Dopiero w listopadzie 1830 roku Chopin zatrzymał się w stolicy Dolnego Śląska na dłużej. Wraz z przyjacielem Tytusem Woyciechowskim mieszkał w pobliżu Rynku, w gospodzie „Zur Goldenen Gans” („Złota gęś”) przy ulicy Junkernstraße (na rogu ulic Szewskiej i ul. Ofiar Oświęcimskich). Obiekt został zniszczony w 1945 roku i w latach 50. XX wieku rozebrany. Z listów dowiadujemy się, że gospoda miała czyste pokoje i dobre jedzenie. W dniu przyjazdu, 6 listopada 1830 roku, przyjaciele udali się wieczorem do teatru „Kalte Asche” („Zimny popiół”) – poprzednika Teatru Miejskiego – który znajdował się na rogu ulic Teichstraße i Ohlauerstraße (Piotra Skargi i Oławskiej). Tam obejrzeli sztukę popularnego wówczas austriackiego poety Ferdinanda Raimunda – „Der Alpenkönig” („Król Alpejski”). Następnego dnia Chopin ponownie odwiedził kapelmistrza katedralnego Josepha Ignaza Schnabla. Schnabel był tak zadowolony z wizyty, że zaprosił gościa na próbę koncertową następnego wieczoru w dużej Sali Redutowej „Hotelu Polskiego” („Hotel de Pologne” przy ul. Biskupiej – obiekt nie istnieje). Tak Chopin opisywał te wydarzenia:„Zastałem tam nielicznie, jak zwykle, zebraną na próbę orkiestrę, fortepian i jakiegoś referendariusza [początkującego prawnika], amatora, nazwiskiem Hellwig, gotującego się do odegrania pierwszego Es-dur Koncertu Moschelesa. Nim on zasiadł do instrumentu, Schnabel, co mię od czterech lat nie słyszał, prosił, ażebym spróbował fortepian. Trudno było odmówić, siadłem i zagrałem kilka wariacji. Schnabel się niezmiernie ucieszył, pan Hellwig stchórzył, inni zaczęli mnie prosić, ażebym wieczorem dał się słyszeć. Szczególnie Schnabel tak szczerze nalegał, że nie śmiałem staremu odmówić. Jest to wielki przyjaciel pana Elsnera; alem mu powiedział, że uczynię to tylko dla niego, bo anim grał przez parę tygodni, ani się myślę w Wrocławiu popisywać. Stary mi na to, że wie o tym wszystkim i że chciał mnię już wczoraj, widząc w kościele, o to poprosić, ale nie śmiał. Pojechałem tedy z jego synem po nuty i zagrałem im Romans i Rondo z II Koncertu. Na próbie dziwili się Niemcy mojej grze: »Was für ein leichtes Spiel hat er« [jakie on ma lekkie uderzenie], mówili, a o kompozycji nic. Nawet Tytus słyszał, jak jeden mówił: »że grać mogę, ale nie komponować«”.
Oprócz II i III części „Koncertu e-moll” Chopin improwizował na tematy z oper. Grę młodego wirtuoza podziwiano, jednak jego kompozycja wzbudziła zamieszanie, ponieważ wrocławscy słuchacze byli wychowani głównie na dziełach klasycznych: „(…) ale prócz Schnabla, na którym widać było prawdziwą radość, który mnie co chwila brał pod brodę i głaskał, żaden z Niemców nie wiedział, co robić. Tytus miał uciechę, patrząc na nich. Ponieważ ja jeszcze nie miałem ustalonej reputacji, więc dziwiono się i bano dziwić; nie wiedzieli, czy kompozycja dobra, czy też im się tak tylko stale wydaje. Jeden z tutejszych znawców przybliżył się do mnie i chwalił nowość formy, mówiąc, że mu się nic jeszcze w tej formie nie zdarzyło słyszeć, nie wiem, kto to był, ale ten mię może najlepiej zrozumiał”.
„Nie chcieliśmy wyjeżdżać z Wrocławia
Podczas pobytu młodzieńcy zwiedzili Wrocław. Nie ma dokładnych przekazów, ale pewne jest, że zostali przewiezieni przez miasto bryczką i oprowadzeni. Przewodnikiem po mieście był przypadkowo poznany kupiec o nazwisku Scharff. Związana jest z nim szczególnie zabawna historia, którą Chopin opisał w liście do rodziny. Aby umilić gościom zwiedzanie miasta, przewodnik zaprosił ich na koncert i załatwił dwa bilety. Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy wyszło na jaw, że jeden z jego klientów okazał się główną atrakcją wieczoru muzycznego. Wrażenia z pobytu we Wrocławiu były bardzo pozytywne, ponieważ z Drezna Fryderyk napisał: „Nie chcieliśmy wyjeżdżać z Wrocławia”. Następnie udali się do Paryża. Potem mieli wrócić do Warszawy, ale nie było to już możliwe: wybuchło powstanie listopadowe. Chopin nigdy nie powrócił do ojczyzny, przynajmniej nie fizycznie.
Chopin w zamku Roztoka
Chopin jeszcze raz zawitał na Dolnym Śląsku, ale tym razem… w filmie. W październiku 2025 roku na ekrany kin wszedł „Chopin, Chopin!” w reżyserii Michała Kwiecińskiego. Miłośników Dolnego Śląska ucieszy fakt, iż w filmie przedstawiającym życie Chopina od 1835 roku do momentu jego śmierci znalazły się liczne plenery z naszego regionu, między innymi Teatr Zdrojowy im. Henryka Wieniawskiego oraz Hala Spacerowa w Szczawnie-Zdroju, zamek Bolków, kościół pocysterski w Lubiążu, poaugustiański zespół klasztorny w Żaganiu czy też Wrocław (w atelier Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu powstało drugie paryskie mieszkanie Chopina). Jednym z największych plenerów stał się jednak zamek w Roztoce, należący do 1945 roku do Hochbergów (właścicieli zamku Książ). Tutaj zaaranżowano pierwsze paryskie mieszkanie Chopina (kiedy Chopin z okna spogląda na Paryż, jest to wewnętrzny dziedziniec zamku Roztoka). W salonie muzycznym hrabiego Bolka von Hochberga (Hansa Heinricha XIV Bolka) zaaranżowano mieszkanie Wodzińskich i spotkanie Chopina z późniejszą narzeczoną – malarką i pianistką – Marią Wodzińską, a w holu wejściowym zamku powstał gabinet termoterapii, w którym do specjalnego pieca wkładano chorych na „trzy zdrowaśki”. Piec ten i napisy scenograficzne można do dzisiaj obejrzeć podczas zwiedzania obiektu. Właściciele zamku i założyciele fundacji „Zamek Roztoka – Ocalić od zapomnienia”, Małgorzata i Arkadiusz Śnieżkowie, zadbali, aby w filmowym mieszkaniu Chopina można było nadal poczuć jego ducha. Wnetrza zostały urządzone w stylu drugiej połowy XIX wieku. Stoi tam również zabytkowy fortepian – można odnieść wrażenie, że Fryderyk Chopin tylko na chwilę od niego odszedł…
Tekst i zdjęcia: Małgorzata Urlich-Kornacka
 
Cho.jpg      
 
 
Dworek.jpg
 
 
Płyta.jpg
Historia Wilka z Domanic, czyli Francuz na Śląsku
 
Baron Ludwig Lopez de Montdeverques przybył na Dolny Śląsk w czasie wojny trzydziestoletniej jako żołnierz armii austriackiej. Zaciągnął się do wojska w 1626 roku w wieku szesnastu lat i walczył tam, gdzie go przełożeni wysłali i los rzucił. W ten sposób ród, mający swe korzenie w Hiszpanii, ale żyjący we Francji, w hrabstwie Awinion, noszący na herbowej tarczy wilka, na chwilę zapisał się na kartach historii naszego regionu.
Nie taki wilk zły
W herbie Montdeverquesów widać mury zamkowe i trzy wieże zwieńczone blankami. Przez otwartą bramę zamku wybiega wilk, trzymający w pysku długi zwitek papieru z napisem, z którego odczytać można tylko pierwsze słowo „salutem”. Tę niecodzienną scenę tłumaczy legenda.
W okolicznych lasach sąsiadujących ze starym zamkiem Montdeverquesów urządzono polowanie na wilki. Gonione przez myśliwych zwierzę, wbiegło do warowni, szukając schronienia. W tym samym czasie senior rodu de Montdeverques przeglądał w swej komnacie ważne papiery i listy. Na widok groźnego zwierza przerażony mężczyzna wrzasnął, a nie mniej wystraszony wilk w popłochu chwycił w pysk rulon papieru ze stołu i zaczął uciekać. Na krzyki Montdeverquesa zbiegli się wszyscy, którzy przebywali wówczas w zamku i razem z seniorem rodu, młodzi i starzy, krewni i służba rzucili się w pogoń za wilkiem. Gdy tylko wybiegli poza zamkowe mury, usłyszeli straszliwy rumor i w tej samej chwili budowla runęła.
Dzięki wilkowi mieszkańcy zamku uszli z życiem. Nic więc dziwnego, że zwierzę to postanowiono umieścić na tarczy i w klejnocie herbu. Wypadałoby wyjaśnić jeszcze, co zapisano na kartce, z którą wilk wybiegł z zamku. Była to dewiza herbowa Montdeverquesów: „Salutem ex inimicis nostris”, co w tłumaczeniu oznacza „Wybawienie od wrogów naszych".
Staje się też jasne drugie imię Ludwiga Montdeverquesa – Lopez, w języku hiszpańskim słowo „lupus” oznacza właśnie wilka.
„Wilcze” plemię
Ludwig Lopez de Montdeverques był człowiekiem ambitnym, co sprawiło, że szybko piął się po szczeblach kariery. Już w 1640 roku otrzymał stopień pułkownika i objął funkcję komendanta twierdzy w Legnicy. Stanowisko to pełnił ponad dziesięć lat. Podczas wojny trzydziestoletniej ufortyfikował miasto i obronił przed wojskami szwedzkimi, a po zakończeniu działań wojennych nadzorował jego odbudowę. W Legnicy nie tylko awansował, ale na wojskowym żołdzie, kontrybucjach i łapówkach dorobił się sporego majątku.
Pułkownik z Francji, dobrze usytuowany i z perspektywą kolejnych awansów, zapewne zwracał uwagę niejednej panny na wydaniu. W dodatku był mężczyzną przystojnym, o południowej urodzie, z opadającymi luźno na ramiona długimi czarnymi włosami, małą hiszpańską bródką i wąskich, ołówkowych wąsach oraz powłóczystym spojrzeniu (tak został przedstawiony na portrecie wykonanym w tym okresie). Wybranką Montdeverquesa okazała się Anna Helena ze starego śląskiego rodu von Seidlitz, a uczucie do pięknej Anny oraz jej dobre pochodzenie (i zapewne też niemały posag) były silniejsze niż obawa przed bardzo prawdopodobnym niezadowoleniem zwierzchników. Młoda małżonka i jej rodzina byli bowiem protestantami, a Luis walczył przecież po stronie katolickiej Austrii. Co więcej, napięcia religijne podczas trwającej trzydzieści lat wojny przybierały na sile, a pod jej koniec objawiały się już prawdziwą wrogością.
Dla siebie i przyszłej rodziny Montdeverques zakupił w 1650 roku dobra w Pożarzysku i Mrowinach oraz w Domanicach, gdzie znajdowała się zniszczona w czasie wojny okazała budowla obronna położona na skalnym cyplu nad rzeką Bystrzycą. Był to szczęśliwy okres w życiu szlachcica, któremu przyszło żyć z dala od rodzinnego domu. Robił karierę w armii, znów awansował, od 1650 roku był komendantem twierdzy w Głogowie i mając zaledwie czterdzieści lat, został generałem brygady. Rok później przyszło na świat jego pierwsze dziecko, córka, której nadano imiona Johanna Maria. Być może miłość do żony sprawiła, że w stosunku do protestantów wykazywał większą wyrozumiałość niż większość jego środowiska, a nawet brał luteran w obronę. Gdy w imieniu cesarza w 1652 roku uczestniczył w komisji, która miała wytyczyć plac pod przyszły Kościół Pokoju w Świdnicy i przy wymierzaniu gruntu próbowano uszczuplić działkę, rzucił laską o ziemię, mówiąc słowa, które przeszły do historii protestanckiej parafii: „To jest tylko ziemia! Należy jej raczej trochę dodać, niż ująć...”. Ponoć dodał jeszcze: „... na miejsce grobu mojej drogiej żony”. Oczywiście wśród zgromadzonych protestanckich mieszkańców Świdnicy wypowiedź barona przyjęta została z dużym uznaniem i zadowoleniem. Niestety słowa wypowiedziane w Świdnicy przez Luisa stały się prorocze. Niedługo potem, w 1654 roku, zmarła jego ukochana żona Anna Helena. Baron de Montdeverques długo nosił żałobę po jej śmierci, dopiero po około dziesięciu latach ożenił się po raz drugi. Jego małżonką została Sophia z domu Nostitz. Stanowiła znakomitą partię, była córką starosty świdnicko-jaworskiego Ottona von Nostitz, człowieka o znaczącej pozycji, znanego ze swego nieprzejednanego stosunku do luteran, kolekcjonera i miłośnika książek, który zgromadził imponujący zbiór cennych manuskryptów, między innymi rękopis „O obrotach sfer niebieskich” Mikołaja Kopernika (to samo dzieło, które znajduje się dzisiaj w zbiorach Collegium Maius w Krakowie). Z drugiego małżeństwa de Montdeverques miał dwie córki, które prawdopodobnie przyszły na świat w zamku w Domanicach. Starsza córka, Josepha, wybrała życie zakonne, wstąpiła do wrocławskich urszulanek, została ich kronikarką i wybitną opatką, młodsza, Sophia Franciska, wyszła za mąż za barona von Nobis.
„Imię pana zamku domanickiego będzie po wsze czasy niezapomniane”
O to, żebyśmy po ponad trzech wiekach pamiętali o Montdeverquesie i jego rodzinie oraz wiedzieli, jak wyglądali, zadbał za życia sam baron, właściciel Domanic. W 1654 roku domanicka świątynia przejęta została ponownie przez katolików, a właściciel wioski był jej kolatorem. Odbudował średniowieczny kościół po zniszczeniach wojennych i pożarze oraz go wyposażył. Zmienił dawne wezwanie kościoła, patronką mianując św. Annę, imienniczkę jego zmarłej, pierwszej żony. Co więcej, zamawiając obraz do ołtarza głównego ze sceną przedstawiającą św. Annę uczącą Marię czytać, kazał uwiecznić na nim swoje dwie żony i córki. Nie mamy wątpliwości, kto jest kim, bo przy Annie znajduje się herb z trzema karpiami, czyli godło rodu Seidlitzów, przy drugiej żonie, Sophii, zobaczymy herb rodowy Nostitzów. Zamówił też dwa dzwony, które miały przywoływać wiernych na modlitwę, jeden, większy, nosił imię Anna, ten mniejszy – Sophia. Ale to nie wszystko. Zapobiegliwość Montdeverquesa może zadziwiać. Baron zatroszczył się o to, by sprawdziły się słowa świdnickiego kronikarza Naso, który w pochwalnym peanie napisał: „Imię pana zamku domanickiego będzie po wsze czasy niezapomniane”. Zamówił więc dla siebie epitafium, które umieszczono w kościelnej kruchcie, i swój portret, który powieszono nad płytą. Jest na nim przedstawiony jako mężczyzna w sile wieku, ubrany w kirys, w ręce trzyma regiment. Ale to nie wszystko. W testamencie zadbał o posag córki z pierwszego małżeństwa, ale nie zapomniał też o sobie, zabezpieczył sporą sumę na msze w swojej intencji oraz przeznaczył fundusze na oliwę do lamp oświetlających kościelne ołtarze. W wybudowanej w kościele krypcie grobowej, gdzie spoczęła pierwsza żona, w namalowanej na ścianie scenie Sądu Ostatecznego, znajome rysy rozpoznamy u osoby znajdującej się po stronie zbawionych. Czyżby postać ta to sam baron de Montdeverques!?
Czas na epilog
Właściciel Domanic zmarł w Głogowie 22 lutego 1669 roku, w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat, nie pozostawiając męskiego potomka. Pochowany został w podziemiach kościoła franciszkanów pw. św. Stanisława w Głogowie. Miejsce pochówku związane było to najprawdopodobniej z jego przynależnością do Bractwa Dobrej Śmierci działającego przy klasztorze. Po sekularyzacji dóbr klasztornych w 1810 roku płytę nagrobną barona przewieziono do Wrocławia i stała się ona własnością Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności we Wrocławiu. Dzisiaj jako depozyt Muzeum Narodowego znajduje się w kościele Marii Magdaleny we Wrocławiu, w kaplicy przy nawie północnej świątyni. Ponieważ kaplica jest niedostępna i brakuje jakiejkolwiek informacji o tym, co się w niej znajduje, wiedzę o tym, kto przedstawiony jest na kamiennej płycie, jakie pełnił funkcje, jakie miał zasługi i kiedy umarł, posiadają nieliczni.
 
Tłumaczenia inskrypcji z epitafium i płyty nagrobnej za: Małgorzata Stankiewicz „Mecenat artystyczny Ludwiga de Lopisa (Lopeza) de Montdeverques z Domanic w powiecie wrocławskim”
Tekst i zdjęcia: Marta Miniewicz
Tekst powstał w ramach zadania "Opowieści ukryte w herbach" współfinansowanego przez Powiat Wrocławski
 
herb.jpg
 
 
 
kikiki.jpg
 
 
 
wilk.jpg
 
 
 
kos.jpg
 
 
 
Już nie brzydkie kaczątko, czyli o dworze w Będkowicach 🦆🏰
Na pierwszy rzut oka nawodny dwór w Będkowicach nie wygląda zbyt atrakcyjnie. To prosta budowla na planie prostokąta, bezstylowa, otoczona fosą, do której prowadzi kamienny most 🌉. Jednak pierwsze miłe zaskoczenie czeka nas jeszcze zanim zajrzymy do środka, w momencie, gdy przekraczać będziemy próg XVI-wiecznego piaskowcowego portalu 🚪. Wykuto w nim napis fundacyjny, a w kluczu herb dawnych właścicieli dworu – słynnego na Dolnym Śląsku rodu von Gellhorn 🛡️. Nad wejściem znajduje się też tablica ze srebrną sprzączką na czerwonym polu – godłem Zedlitzów, do których do połowy XVIII wieku należały będkowickie dobra, spisem dawnych właścicieli i życzeniem błogosławieństwa bożego dla dawnych i przyszłych mieszkańców 🙏.
Żeby zrozumieć i docenić zmiany, jakie zaszły w tym renesansowym „brzydkim kaczątku”, warto obejrzeć krótki amatorski film dostępny w internecie 🎥, wykonany latem 1996 roku. Nagranie zaczyna się pytaniem: „Gdzie jest zamek?”. W odpowiedzi ktoś wskazuje ręką na odrapany, w większości pozbawiony tynku, kamienny piętrowy budynek 🏚️. Mieszkało w nim wówczas kilka rodzin, dawnych pracowników PGR-u. W tym czasie dwór, który powstał w miejscu średniowiecznej wieży mieszkalnej, „ochraniał” niski drewniany płotek, na którym suszono pranie 🧺 i, jak na obronny obiekt przystało, otaczała też fosa. Rzut oka wystarczył, aby w przedmiotach znajdujących się w mokrym rowie rozpoznać dętki od rowerów i wystające z wody stare opony 🚲🛞. Na terenie dawnego folwarku stały sklecone z desek, przechylające się na boki, różnego rodzaju szopki, ułożone w sterty gałęzie na podpałkę i wychodek 🚽, w budynku nie było bowiem kanalizacji. W kilku porozstawianych na ziemi miskach i wanienkach, napełnianych wodą z gumowego szlauchu, ktoś z mieszkańców zamierzał zapewne, wykorzystując sprzyjającą pogodę, zrobić pranie na dworze 🌞🪣.
Tablicę fundacyjną z herbem Zedlitzów znajdującą się nad wejściem do dworu zachlapano szarą farbą 🎨, a potem na tym „odnowionym” podłożu, namalowano koślawe cyfry 4 i 7, będące numerem posesji. Z boku drzwi przybito czerwoną tabliczkę z napisem: „SOŁTYS wsi Będkowice” 🚩. Przez ciemną sień można było dostać się na tyły budynku, który od strony stawów i mocno zarośniętego ogrodu wyglądał dużo gorzej 🌿. Patrząc na dwór z tej perspektywy, można było nabrać pewności, że obiekt nie jest zamieszkany, bo straszyły tutaj czarne dziury otworów okiennych pozbawionych szyb i framug 🕳️. W tym ogólnym chaosie tylko kaczki grzecznie i w ustalonym porządku maszerowały gęsiego nad brzegiem stawu 🦆🦆🦆.
W karcie ewidencyjnej zabytków w 1966 roku o stanie zachowania budynku napisano: „zaniedbany” 📝, trzydzieści sześć lat później, w roku 2000: „zły”.
Mimo to Lesław Pańczyszyn w 2002 roku postanowił dwór w Będkowicach kupić 💼. Zanim zabrał się do prac remontowych, musiał najpierw zrobić porządki, między innymi wywieźć kilka tysięcy starych samochodowych opon 🛞🛞🛞 i oczyścić dawne obory; w czasach PGR-u hodowano tu ponad dwa i pół tysiąca świń 🐖🐖🐖, magazynowano kiszoną kapustę i kiszone ogórki 🥒. Lepiej nie wyobrażać sobie zapachów, jakie panowały we wnętrzach 😵.
Nowy właściciel zamieszkał z rodziną w wyremontowanych zabudowaniach gospodarczych (XVIII-wieczny trzykondygnacyjny spichlerz z odnowionymi herbami rodów von Zedlitz i Mutius prezentuje się teraz wyjątkowo dobrze 🏛️) i cierpliwie przez kolejne lata najpierw ratował dwór przed ruiną, a potem rozpoczął wciąż trwający proces przywracania mu dawnej świetności 🛠️✨. Oczywiście konieczne było położenie nowego dachu, bo w starym były dziury i podczas deszczu woda ciekła po ścianach budynku 🌧️, zalewając drewniane stropy i niszcząc XVII-wieczną polichromię. Niespodzianką okazywały się odkrywane pod olejną farbą ornamenty na ścianach 🎨, a pod sufitami malowane w roślinne wzory deski 🌺. We dworze zachował się kominek i piec kaflowy 🔥, w którym można palić, a drugi klasycystyczny na czas remontu trafił do Muzeum Historycznego we Wrocławiu 🏛️, ozdabia na stałej ekspozycji jeden z pałacowych salonów królewskich.
Choć prace w Będkowicach ciągle jeszcze trwają 🏗️, to pomału widać ich koniec. Już dzisiaj zadbany ogród z trzema stawami (położonymi na różnych wysokościach), mostkami i groblami zachęca do spacerów 🌳🌾. Jednak największe wrażenie robi wnętrze dworu, w którym poszczególne pomieszczenia zamieniły się, między innymi w jadalnię, pokój kobiecy, sypialnię, pokój dziecięcy, komnatę myśliwską 🍽️🛏️🎯. Pan Lesław jest kolekcjonerem 🎩, od lat na aukcjach, giełdach staroci (w pierwszą niedzielę miesiąca można go spotkać na giełdzie w Świdnicy) i od prywatnych właścicieli kupuje meble, naczynia, obrazy, różne przedmioty użytkowe 🪑🖼️, które służyły mieszkańcom dworów i pałaców trzysta, czterysta, a czasem i pięćset lat temu. Teraz w komnatach będkowickiego dworu znalazły swoje miejsce renesansowe krzesła, barokowe szafy, a intarsjowane sekretarzyki wyróżniają się kunsztem wykonania ✨. Niemal każdemu z tych przedmiotów można by poświęcić oddzielny tekst, bo ich właściciel zna ich historię i potrafi docenić ich piękno ❤️.
Na koniec bardzo dobra wiadomość 🎉. W przyszłym roku dzięki inicjatywie Muzeum Ślężańskiego oraz uprzejmości i otwartości właściciela osoby zainteresowane prawdopodobnie będą miały możliwość obejrzenia wnętrza dworu 👀. Na razie w Muzeum Historycznym we Wrocławiu przygotowywana jest wystawa o tym, gdzie król piechotą chodził 👑🚶, na której zobaczymy dużą część kolekcji Lesława Pańczyszyna, który oprócz mebli, kluczy, sztućców i zamków do drzwi zbiera też… nocniki 🚽😉.
 
Tekst i zdjęcia: Marta Miniewicz, Stowarzyszenie TUITAM
 
 
 
Tabl.jpg
 
 
d.jpg
 
 
 
 
dw.jpg   
 
 
tab.jpg
 
 
 
 
„Orędzie biskupów polskich do ich niemieckich braci w Chrystusowym urzędzie pasterskim” było jednym z ponad pięćdziesięciu listów, jakie wystosowano do episkopatów różnych krajów w związku ze zbliżającą się rocznicą, jednak — ze względu na trudne stosunki polsko-niemieckie — miało specjalną wagę i w owym czasie było inicjatywą szczególną. Inicjatywa ta wywołała histeryczną wręcz reakcję peerelowskich władz.
 
Na ławach kończącego się Soboru…
„Żelazna kurtyna” dzieląca kontynent europejski na dwie części oraz nie tak dawne jeszcze bolesne doświadczenia wyniesione z II wojny światowej powodowały, że również kontakty polskiego duchowieństwa z hierarchami katolickimi Niemiec Zachodnich pozostawały chłodne i ograniczone, niewykraczające poza jednostkowe przykłady.
Okazją do ich poprawy i wzajemnego zbliżenia stały się obrady Soboru Watykańskiego II (1962–1965), w trakcie których polscy biskupi mogli spotykać się i współpracować ze swoimi niemieckimi współbraćmi. W tym czasie w RFN również w kręgach niemieckich ewangelików zaczęto wskazywać na konieczność zmiany w stosunkach z Polską. Jeden z najważniejszych problemów stanowiła kwestia polskiej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, której Niemcy Zachodnie nie uznawały.
Odpowiedź niemieckich biskupów, która nadeszła 5 grudnia 1965 r., rozczarowała polskich hierarchów. Mimo że była to odpowiedź życzliwa, zabrakło w niej konkretów.
1 października 1965 r., a więc półtora miesiąca przed wystosowaniem listu do biskupów niemieckich, Kościół Ewangelicki w Niemczech ogłosił tzw. Memorandum Wschodnie. Jego autorzy, ubolewając nad cierpieniem wielu milionów Niemców wysiedlonych ze stron rodzinnych na zachód, równocześnie podkreślali prawo Polaków do życia na spornych terenach. Wskazywali tym samym na konieczność uznania polskiej granicy zachodniej.
Wagi ułożenia sąsiedzkich stosunków i podjęcia realnego, odważnego wysiłku na rzecz przezwyciężenia wzajemnych animozji i zaszłości świadom był również polski episkopat. „Orędzie biskupów polskich do ich niemieckich braci…” miało stanowić bezprecedensowy krok w tym kierunku.
 
Ręka wyciągnięta do zgody
List do niemieckich duszpasterzy podpisało 34 polskich biskupów, w tym m.in. prymas Stefan Wyszyński i abp Karol Wojtyła. Inicjatorem napisania listu i jego autorem był abp Bolesław Kominek, przyszły arcybiskup metropolita wrocławski.
Orędzie stało się pretekstem do potężnego ataku władz PRL i machiny propagandowej na polski Kościół.
Orędzie stanowiło zwięzły historyczny wykład tysiąclecia wzrastania chrześcijaństwa w Polsce, ze szczególnym uwzględnieniem stosunków polsko-niemieckich. Nie omijało kwestii bolesnych, a więc krzywd doznanych przez obywateli polskich w czasie ostatniej wojny, jak również losu niemieckich wysiedlonych, poruszało też problem granicy na Odrze i Nysie („gorące żelazo”), wskazując na okoliczności ich ustanowienia.
Orędzie, napisane w duchu przebaczenia i pojednania, kończyło się słynnym wezwaniem:
„W tym jak najbardziej chrześcijańskim, ale i bardzo ludzkim duchu, wyciągamy do Was, siedzących tu, na ławach kończącego się Soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie. A jeśli Wy, niemieccy biskupi i Ojcowie Soboru, po bratersku wyciągnięte ręce ujmiecie, to wtedy dopiero będziemy mogli ze spokojnym sumieniem obchodzić nasze Millenium w sposób jak najbardziej chrześcijański”.
Odpowiedź niemieckich biskupów, która nadeszła 5 grudnia 1965 r., rozczarowała polskich hierarchów. Mimo że była to odpowiedź życzliwa, zabrakło w niej konkretów — ustosunkowania się do najważniejszych kwestii, zabrakło chęci i śmiałości. Z pewnością wpływ na taką, a nie inną treść miały czynniki, które niemieccy biskupi musieli wziąć pod uwagę, takie jak m.in.: polityka państwa zachodnioniemieckiego, fakt, iż Kościół katolicki w Niemczech obejmował zaledwie część społeczeństwa, a także istnienie licznej i wpływowej grupy ludności, jaką w RFN stanowili wysiedleni z byłych niemieckich terenów wschodnich.
W Polsce orędzie polskich biskupów stało się pretekstem do potężnego ataku władz PRL i machiny propagandowej na polski Kościół i hierarchię. Władze określiły je jako „bezprawne wystąpienie w imieniu narodu”, „samozwańczą akcję polityczną” i „demonstrację proniemiecką”, w istocie jako kapitulację wobec „odwiecznego wroga”. Komuniści liczyli na zdyskredytowanie Kościoła w oczach społeczeństwa i przedstawienie siebie jako jedynych obrońców tegoż społeczeństwa przed „niemieckim rewizjonizmem”. Zaplanowali również — konkurencyjne wobec kościelnych obchodów Milenium Chrztu Polski — państwowe uroczystości Tysiąclecia Państwa Polskiego. Kampania oszczerstw i szykan trwała wiele tygodni. Propaganda PRL odniosła spory sukces, bo faktycznie podburzyła wiele osób i grup przeciwko Kościołowi i inicjatywie biskupów, ale – poprzez swoją nachalność i tendencyjność, a także nieumiarkowane ataki na osobę prymasa Wyszyńskiego – nie spowodowała zerwania społeczeństwa z Kościołem instytucjonalnym. W obchodach Milenium Chrztu Polski wzięły udział olbrzymie rzesze wiernych.
Po latach, przy całej złożoności stosunków polsko-niemieckich, milenijny list biskupów polskich do biskupów niemieckich jest oceniany jako wydarzenie niezwykle ważne, jeden z istotnych etapów na drodze do ich normalizacji.
 
"Przystanek Historia" - tekst Robert Jankowski
 
 
 
pisze.jpg         Kominek.jpg
 
 
 
 
 
Kto nie pamieta tej prawdziwie polskiej, prawdziwie kultowej komedii? Losy repatriantów ujęte w konwencji 'na wesoło", choć właśnie dzięki temu udało się wpleść w treść filmu realia tamtego czasu i tęsknotę bohaterów za utraconą  ojczyzną. 
 Tak więć tym razem swojski temat - "Sami swoi".
„Tu same swojaki”? – czyli ugrzecznieni „Sami swoi”🤝
„Teraz to można wierzyć, że my w domu”, mówi babcia Pawlakowa z „Samych swoich”, gdy w poniemieckim domu gdzieś na Dolnym Śląsku, tysiące kilometrów od rodzinnej ziemi na wybudowanym specjalnie dla niej zapiecku, może się położyć i „jak królowa teraz będzie spać”. Jednak prąd w domu wciąż budzi jej niepokój i gdyby „jeszcze tej elektryki nie było, to byłaby już spokojna”.
🎞️Polska komedia wszech czasów pokazuje proces „oswajania” tak zwanych Ziem Odzyskanych przez ekspatriantów z Kresów. Co w filmie, powstałym w 1967 roku, było prawdą o powojennej rzeczywistości, a co z różnych względów przemilczano?
Pawlakowie, bohaterowie trylogii 🎞️Sylwestra Chęcińskiego, jak tysiące innych mieszkańców „zza Buga” przyjechali na Ziemie Zachodnie pociągiem. Swój dobytek, wraz z koniem🐎 , przywieźli wagonem towarowym. Podróż trwała długo, bo: „Dzień jedziesz, dwa dni stoisz, tydzień ma dni siedem, w miesiącu tygodni cztery, a w pociągu wagonów czterdzieści osiem”. Wybór miejsca do zamieszkania padł na przypadkową dolnośląską wioskę, zdecydował fakt, że tu: „Nasi są, nasi!”, bo w „swojskiej krowie” pasącej się na łące Witia rozpoznał „Kargulową Mućkę”. I choć Kargulowie byli zaprzysiężonymi wrogami Pawlaków, to jednak lepszy „wróg na własnej krwi wyhodowany” niż obcy. Od rodzinnego domu i grobów bliskich bohaterowie są tak daleko, że babcia martwi się o zmarłego męża: „Jak my się teraz z moim Kacprem najdziem”, a Witia, widząc inne krajobrazy, inną ziemię, inny świat, ma wątpliwości: „Oj, tatko, gdzie my trafili? A może to już nie Polska?”. Jakby na potwierdzenie tych słów w pobliskim miasteczku otaczają przybyszów niemieckie napisy, a i ksiądz też tylko po niemiecku mówi, że nawet noworodek w czasie chrztu, gdy „Niemca zwąchał, to zaraz krzyczy”.
Murowany dom 🏠pokryty dachówką z elektrycznością nie przypadł babci Pawlakowej do gustu: „Co to za dom? Nawet pieca nie ma. Upiec upieczesz, a gdzie spać”? Kaźmirzowi też nie podobają się jakieś „durackie maszyny” na prąd stojące w stodole, bo wiadomo, że zboże najlepiej młócić cepem, tak jak robił to ojciec i dziadek. Trudno w tym nowym świecie czuć się bezpiecznie, kiedy ziemia „minami nadziana jak dobra kasza skwarkami”, szabrownicy wywożą, co się da, a szukanie pomocy dla rodzącej żony może skończyć się w najlepszym wypadku utratą konia. Dlatego dobrze jest trzymać pod ręką karabin i kilka granatów. Dobrze jest też mieć w domu beczkę samogonu. Gdy Pawlak stwierdza: „Wot i grosz nam się kończy”, nie ma na myśli pieniędzy, a bimber, który w pierwszych powojennych latach jest najlepszą, nietracącą na wartości walutą. Trudno obejść się w gospodarstwie bez kota, gdy myszy harcują, więc Witia daje za niego na szaberplacu rower i dwa worki pszenicy, trudno też bez konia, ale tego akurat Kargul dostaje w prezencie z UNRRY.
W komedii „Sami swoi” niezwykle trafnie i z poczuciem humoru 😂pokazano powojenną codzienność, sporo jednak przemilczano. W filmie nie widzimy przymusowej koegzystencji pod jednym dachem Polaków i Niemców, a także późniejszych zorganizowanych akcji wysiedlania Niemców. Tymczasem według spisu ludności z lutego 1946 roku tylko na terenie obecnego powiatu wrocławskiego mieszkało 46 792 Niemców, Polaków dwa razy mniej. I tak dla przykładu w Kobierzycach na 546 mieszkańców Polaków było tylko 136. Pierwsi polscy przesiedleńcy i ekspatrianci najczęściej zajmowali domy, w których wciąż mieszkali ich dawni właściciele.
Stosunki pomiędzy jednymi i drugimi układały się bardzo różnie. Czasami były całkiem poprawne. Władysław Paszkowski z Domanic, który przyjechał na Dolny Śląsk w wieku dwudziestu siedmiu lat, wspominał: „Jeszcze rok czasu mieszkaliśmy razem. Ja mieszkałem w tym pokoiku na górze, a oni na dole. My się z nimi nie kłócili, w polu razem robiliśmy wszystko, nie było żadnego problemu. Tu był wójt i sołtys i wyznaczał Niemców do wysiedlenia. Sołtys ich zawiadamiał. Ten mój Niemiec to płakał. Poszedł tu wkoło, pochodził i płakał. No przecież to tyle lat na swoim”. Bywało jednak i tak, jak w Chrzanowie, gdzie jeden z autochtonów (nota bene z polskimi korzeniami) pisał skargę na zakwaterowaną do jego domu matkę z synami, którzy „zabrali bezprawnie” wiele rzeczy, m.in. rower, dwa pługi, młockarnię i nie pozwolili „uprawiać ½ ogrodu, z którego korzystałem w roku 1946”.
Dużym problemem była aprowizacja nowo przybyłej ludności. Na terenie gminy Katarzyn (późniejsza Święta Katarzyna) ci, którzy przyjechali w czasie żniw, otrzymali od majora Bekitowa zboże, jednak jesienią nowi mieszkańcy nie dostali żadnych zapasów. Gorzej było jeszcze w gminie Długołęka, gdzie inspektor PUR opisuje sytuację osiedlonych: „ Nie mają oni żadnych zapasów żywności. Rodzina otrzymuje gospodarstwo, w którym zboże jest zabrane”. Dodatkowo Rosjanie wywieźli stąd wszystkie konie,🐄🐎 krowy i inny żywy inwentarz, a ludność powracającą z robót w Niemczech okradano z rzeczy osobistych, zegarków i biżuterii.
W filmie 🎞️Chęcińskiego nie zobaczymy aktów gwałtu i grabieży Armii Czerwonej, wręcz przeciwnie czerwonoarmiści za bimber robią Pawlakom przysługę i przewożą im cały dobytek. Grabieży (jak choćby próba wywiezienia wyposażenia młyna) dopuszczają się wyłącznie szabrownicy. Tymczasem tylko w gminie Katarzyn (święta Katarzyna) od sierpnia 1945 roku do lutego 1946 żołnierze radzieccy zamordowali sześć osób. Meldunek sporządzony w Urzędzie Gminy w Gniechowicach (z dopiskiem „tajne-bardzo pilne”) niestety nie dotyczył odosobnionej sytuacji grabieży: „W nocy z 9 na 10 VI 1945 dwaj nieznani osobnicy w mundurach Armii Czerwonej posługujący się językiem rosyjskim weszli przez okno do mieszkania Kurek Jana i Malińskiego Władysława, spędzili wszystkich mieszkańców, obrabowali i odjechali w kierunku Kłodzka”. Rabunki, napady, awantury, kradzieże, zabieranie inwentarza i dopiero co zebranych plonów były na porządku dziennym. W sprawozdaniu PUR-u z września 1945 roku możemy przeczytać, że na poczynania radzieckich żołnierzy na terenie dzisiejszej gminy Długołęka „ludność polska zupełnie zobojętniała i często o nich nie melduje odpowiednim władzom, gdyż meldunki te pozostają bez echa”.
Kazimierz Pawlak, zajmując gospodarstwo, mówi: „Nasza wędrówka ludów już się zakończyła”. Tymczasem przesiedleńców często poczucie tymczasowości nie opuszczało aż do końca życia, myśleli o powrocie, nie wierzyli w zapewnienia, że „poniemiecki” dom i ziemia rzeczywiście do nich należy. Czuli się obco w domach, w których na pojemniku z solą widzieli napis „Salz”🧂, a na nagrobkach na wiejskim cmentarzu czytali niemieckie nazwiska, gdzie ziemia pachniała inaczej, a w piwnicach stały dziwne szklane naczynia z przetworami, o których mówiono, że są zatrute przez Niemców.
Norman Davies w „Mikrokosmosie. Portret miasta środkowoeuropejskiego” tak podsumowuje sytuację ekspatriantów na Ziemiach Zachodnich w pierwszych powojennych latach: „Ich los był równie tragiczny jak dola wypędzonych Niemców, których ziemię i mienie z takimi oporami przyjęli. Ich sytuację można podsumować trzema słowami: apatia, alkoholizm, alienacja”.
 
Tekst: Marta Miniewicz, TUiTAM
 
wóz.jpg
 
rzeka.jpg
 
 
 
 
Gdzie Rzym, a gdzie Sośnica?
Opowieści ukryte w herbach
Jest takie miejsce niedaleko Wrocławia, którego osoby szukające architektonicznych perełek i lubiące odkrywać fascynującą, często mało znaną lokalną historię nie powinny ominąć. W Sośnicy, niedużej wsi w gminie Kąty Wrocławskie, oddalonej zaledwie dwadzieścia kilometrów od wrocławskiego Rynku, ale aż 1600 kilometrów od Rzymu, znajduje się prawdziwy skarb – barokowa kaplica z repliką rzymskich Świętych Schodów. Jej fundatorka Josephina Würtz und Burg po wizycie w Wiecznym Mieście postanowiła w majątku swojego krewnego, sprawującego patronat nad sośnickim kościołem, wybudować kaplicę Świętych Schodów. Tych samych, po których według tradycji stąpał Chrystus, idąc na sąd do Piłata, i cudownie odnalezionych kilka wieków później przez cesarzową Helenę w Jerozolimie.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni
Kim była fundatorka kaplicy? Pochodziła z rodziny Osterbergów, której nazwisko znane jest na Dolnym Śląsku z realizacji ambitnych planów stworzenia w Wambierzycach „śląskiej Jerozolimy”. Kaplice kalwaryjskie i bazylikę wambierzycką ufundował dziadek Josephiny – Daniel Paschazjusz von Osterberg. Jego najstarszy syn Jan Antoni, który odziedziczył po ojcu Ratno Dolne i Wambierzyce – oraz spore długi – ożenił się z panną szlachetnie urodzoną z Kątów Wrocławskich, bogatą baronówną von Eichholz, która wraz z siostrą zgodnie z testamentem stała się właścicielką sośnickich dóbr. Z tego związku w 1720 roku przyszła na świat dziewczynka, której na chrzcie dano imiona Józefa Antonina Teresa. Rodzice znaleźli dla córki bardzo dobrą partię – barona Wilhelma von Würtz und Burg. Josephina w dniu ślubu miała lat piętnaście.
O rodzinie Würtz und Burg
Przybyli na Śląsk pod koniec wieku XVII z okolic Kolonii. Ojciec pana młodego, Johann Wilhelm, otrzymał tytuł barona, posiadał kilka majątków (w latach 1695-1708 znajdujący się w pobliżu Sośnicy majątek w Romnowie) oraz tytuł cesarskiego radcy Urzędu Zwierzchniego. Musiał być człowiekiem zamożnym i hojnym względem kościoła, skoro złożył ofiarę w wysokości pięciuset florenów na fundację ołtarza ku czci Niepokalanego Poczęcia we wrocławskim kościele pw. Świętej Trójcy. Jako dobrodziej świątyni został pochowany w krypcie kościelnej pośród braci zakonnych bonifratrów. Pobożność i hojność barona walczyła z jego krewkim charakterem. Z kroniki Romnowa dowiadujemy się o jego samowolce, kłótniach z sąsiadami i nieprzejmowaniu się wyrokami sądowymi. Z jezuitami z Bogdaszowic wszedł w spór o śluzę, ponieważ uznał, że „śluza nie powinna być otwarta bez jego błogosławieństwa i pozwolenia, i ponieważ ze strony konwiktu dobra bogdaszowickie nie zwracały się z prośbą o to błogosławieństwo, więc (…) kazał początkowo śluzę tylko zabić gwoździami, a następnie całkowicie rozbić i zrujnować”. Właściciel Gałowa skarżył się do Cesarsko-Królewskiej Mości na barona, ponieważ ten uwięził jego karczmarza, „zwabił go w sprytny sposób na swoje terytorium, zakuł w dyby pod pretekstem, że (…) został rzekomo przez niego urażony”* i wypuścił dopiero wtedy, gdy umęczony długim uwięzieniem karczmarz zapłacił baronowi odszkodowanie. Niewiele wiemy o mężu Josephiny, właścicielu dóbr w okolicach Legnicy. Czy tak jak ojciec miał krewki charakter? Małżeństwo nie doczekało się potomków, a po śmierci męża wdowa przeprowadziła się do swego najbliższego krewnego, syna bliźniaczej siostry swojej matki, i zamieszkała w pałacu w Sośnicy.
„To MY!”, czyli historia bohaterskich przodków
Herb rodu von Würtz und Burg to dwie pionowe czerwone belki na złotym tle. W klejnocie herbu znajduje się klęczący, modlący się anioł ze srebrnymi skrzydłami, z czerwonym krzyżem na czole. Ciekawa legenda wyjaśnia zarówno symbolikę herbu, jak i pochodzenie samego nazwiska. Aby znaleźć protoplastów rodu Würtz und Burg, musimy cofnąć się do czasów Karola Wielkiego. Gdy cesarz po swojej koronacji wracał z Rzymu do Akwizgranu, po drodze zatrzymał się w zamku Burg. Choć bramy grodu były otwarte przez cały dzień i noc, zapraszając podróżnych, to okazało się, że wielu z nich, podstępnie napadniętych przez mieszkańców zamku, straciło tam majątek lub nawet życie. Żeby zapobiec takiemu bezprawiu, Karol ogłosił, że ten, kto pozbędzie się z jaskini zła rycerzy-rabusiów, otrzyma w nagrodę nie tylko zamek, ale i królewskie przywileje. Do cesarza zgłosiło się niebawem dwudziestu czterech szlachetnie urodzonych odważnych mężów. Choć pytano ich, kim są, nie zdradzili swoich imion, a jedynie zgodnie odpowiedzieli: „My!” (wir lub wür). Pochwaleni za swoją odwagę, wysłani zostali do Burga w imię Boże, a prowadzić ich miał anioł niosący krzyż. Gdy dotarli do zamku, okazało się, że jest on pilnie strzeżony, bramy są zamknięte, a grube i wysokie mury nie do zdobycia. Nagle zobaczyli na barbakanie modlącego się anioła z płonącym krzyżem na piersi, odwróconego plecami do bramy, ze wzrokiem skierowanym na drugą stronę twierdzy. Rycerze odczytali boski znak. Udali się na tyły zamku i znaleźli tam dwie wielkie drewniane belki, po których wspięli się na mury i dostali do środka. Walka z rozbójnikami była krwawa, tylko dwóch rycerzy z dwudziestu czterech mogło cieszyć się zwycięstwem, pozostali bohatersko polegli. Gdy powrócili do cesarza i opowiedzieli, co się wydarzyło, ten ofiarował ocalałym wojownikom, tak jak wcześniej obiecał, zamek, herb i nazwisko – (wir) Wür zu Burg. Niestety, rycerze nie potrafili żyć w zgodzie, postanowili więc poprzez losowanie podzielić majątek. Ten, któremu przypadł zamek, nosił od tej pory nazwisko von Burg (niem. dosłownie „z zamku”), drugi pojechał w świat, rozsławiając nazwisko Würtz. Gdy w 1668 roku linia rodu Burg wymarła, zamek przypadł ich krewnym z linii von Würtz. Wtedy właśnie zdecydowano o połączeniu obu nazwisk w jedno: von Würtz und Burg. Zniszczone gniazdo rodzinne sprzedano w 1689 roku.
Święte Schody
W 1775 roku pięćdziesięciopięcioletnia wdowa udała się na pielgrzymkę do Rzymu, odpowiadając na zaproszenie skierowane do pątników przez papieża Piusa VI. Był to Rok Jubileuszowy i do Świętego Miasta przybyło około trzystu tysięcy osób, aby otrzymać odpust zupełny. Pobożna wdowa zapewne modliła się w Bazylice św. Jana na Lateranie, przeszła na kolanach po dwudziestu ośmiu stopniach Świętych Schodów, jednej z najcenniejszych relikwii dla katolików. Prawdopodobnie jeszcze będąc w Rzymie, postanowiła, że w niewielkiej Sośnicy ufunduje replikę Scala Sancta, gdyż zakupiła cenne relikwie, które potem umieszczono w sośnickim sanktuarium. Wśród najcenniejszych przedmiotów znalazła się drzazga z gwoździa z krzyża Pana Jezusa, fragment kości z prawej ręki św. Anny, nitka z chusty św. Weroniki, którą kobieta otarła twarz Chrystusa, gdy ten dźwigał krzyż na Golgotę. Budowa kaplicy trwała zaledwie rok. Wkrótce do niedużej Sośnicy zaczęli przybywać pątnicy, aby w kaplicy św. Jadwigi na kolanach wspiąć się po marmurowych schodach. Podczas modlitwy mogli oglądać sceny Męki Pańskiej, gdyż całe ściany kaplicy pokryte zostały freskami przez zdolnych i znanych artystów – Johanna i Heinricha Kynastów.
Na fundacji kaplicy baronowa nie poprzestała. Zamówiła do kościoła cykl czternastu obrazów – Siedem Boleści i Siedem Radości Matki Bożej, które znalazły miejsce w prezbiterium i nawie. W 1777 roku dla pięciu starszych kobiet kazała wybudować szpital i pokrywała koszty jego utrzymania. Bogobojną i hojną baronową pochowano w krypcie pod Świętymi Schodami w roku 1783.
Gdzie jest herb?
W sośnickiej świątyni pamiątkę po sobie zostawiło wiele rodów, których historia związana jest z tą niedużą podwrocławską miejscowością. Ich herby – umieszczane tu przez kilkaset lat z okazji rozbudowy, remontów lub kolejnych fundacji – znajdują się na zwornikach sklepiennych, na murze wieży kościelnej, na kamiennych płytach nagrobnych i epitafiach wewnątrz i na zewnątrz świątyni. Rozpoznać tu można herby m.in. Prockendorfów, Schindlów, Kreckwitzów i… Eichholzów, czyli rodziny matki fundatorki Świętych Schodów. Na tarczy podzielonej na cztery pola znajdują się dwie wiewiórki i dwie gałązki dębu z żołędziami (Eichholz w dosłownym tłumaczeniu to drewno dębowe). Ciotka, bliźniacza siostra matki Josephiny, wraz z mężem sfinansowała wykonanie głównego ołtarza z przedstawieniem cesarza Herakliusza wnoszącego na ramionach do Bazyliki Grobu Bożego w Jerozolimie Święty Krzyż. Nad obrazem umieszczono herby rodów Latour i Eichholz. Z drugim mężem, hrabią von Roye, ufundowała boczny ołtarz jako podziękowanie za narodziny długo oczekiwanego syna.
Niestety, w sośnickiej świątyni, mimo poszukiwań, nie znalazłam herbu fundatorki – Josephiny Würtz und Burg. Nie ma go również w krypcie, w której została pochowana, bo groby zostały otwarte pod koniec II wojny światowej i ograbione, a trumny zniszczono. Być może w przyszłości, gdy nastąpi restauracja kaplicy, odsłoni się pod jakimś przemalowanym fragmentem fresku herb rodu von Würtz und Burg. Być może.
*cytaty pochodzą z "Kroniki Romnowa" w tłumaczeniu Waldemara Jankowskiego
Tekst i zdjęcia: Marta Miniewicz
Zadanie pt. "Opowieści ukryte w herbach" współfinansowane jest ze środków Powiatu Wrocławskiego
 
Sosnica.jpg
 

ZEWNĘTRZNA FOSA MIEJSKA

Dynamiczny rozwój miasta w XIII wieku i potrzeba pozyskania dodatkowych gruntów pod zabudowę sprawiły, że jeszcze w tym samym stuleciu wytyczono zewnętrzną linię fortyfikacji z drugą fosą odległą od Czarnej Oławy o około trzysta metrów.

Początkowo zewnętrzna fosa przebiegała w środkowym odcinku nieco bardziej na północ, pozostawiając  kościół i klasztor Joannitów na wysuniętym przed Bramę Świdnicką  półwyspie. Wzdłuż fosy przebiegał mur z basztami,  uzupełnionymi następnie obasteje. W XVII wieku mury obronne wraz z fosą zyskały najbardziej spektakularny wygląd – przebudowano je bowiem w solidny obwód bastionowy, zmieniając przebieg fosy i nadając całemu założeniu mocno zgeometryzowane, ostre formy.

Decydujące dla fosy było wkroczenie do Wrocławia w roku 1807 wojsk napoleońskich. Wtedy to padł rozkaz wyburzenia fortyfikacji ale przy tej okazji zaczęto też zasypywać kolejne fragmenty fosy. Najpierw pod ziemią znalazła się jej część wewnętrzna – całkowicie zlikwidowana około 1869 r., potem znikały umocnienia oparte o odnogę Odry w północnej części miasta (bastion Skacząca Gwiazda). Przez to Ostrów Tumski przestał być „ostrowem” czyli wyspą. Z zasypanych koryt w prawobrzeżnej części miasta zachowały się dwa zbiorniki: staw w Ogrodzie Botanicznym i drugi – w Parku Stanisława Tołpy  przy Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej.

W latach 70. i 80. XIX w. przestał istnieć ostatni odcinek fosy wewnętrznej w rejonie dzisiejszego parku Słowackiego i zachowanego do dziś obniżenia terenu na placu Społecznym. Wtedy również skrócono bieg Oławy przenosząc jej ujście z miejsca, które dziś nazywa się Zatoką Gondoli (przy Muzeum Narodowym) w okolice dzisiejszego Mostu Grunwaldzkiego. Z fosy zewnętrznej zachowały się znaczne fragmenty, które zdobią dziś szeroki pas znych terenów rekreacyjnych zwanych Promenadą Staromiejską.  Powstała ona na miejscu dawnych obwałowań.    Po pokoju w Tylży (lipiec 1807r.) podjęto decyzję o zaniechaniu odbudowy fortyfikacji, natomiast 3 września 1887 r. zapadła oficjalna decyzja dotycząca utworzenia parku. Za twórcę Promenady uważa się Johanna Friedricha Knorra. W 1813 r. uregulowano fosy, nadano kształt, zgodnie z koncepcją Knorra pozostawiono bastiony. Uroczyste otwarcie odbyło się 16.lipca 1816 r. Początkowo sadzono włoskie topole, w latach 20-tych wiązy, lipy, klony, jarzęby i brzozy. Knorr próbował utrzymać Promenadę w stylu angielskim (brak symetrii). Dyrektor Ogrodu Botanicznego dokonał prób sadzenia gatunków rzadkich i egzotycznych. Rosły tam tulipanowce, katalpy, tuje zwyczajne, wschodnie i wiciokrzewy. Około 1824 r. na fosie pojawiły się łabędzie, był to dar od pruskiego króla – Fryderyka Wilhelma III. Promenada stała się miejscem spotkań wrocławian, odbywały się tam uroczystości, pokazy sztucznych ogni, obchody jubileuszów. i władz miejskich.

Interesujące jest to, że co najmniej dwukrotnie rozważano całkowitą likwidację Fosy Miejskiej. Pomysły te pojawiały się już w XIX wieku, jednak nie zostały skonsultowane w praktyce. Po zakończeniu oblężenia Festung Breslau w 1945 roku, temat powrócił, nawiązując do potrzeby wykorzystania fosy jako wysypiska gruzu, co miało być relatywnie tanim wyjściem wobec konieczności usunięcia z miasta 18 milionów metrów sześciennych gruzu. Dzięki interwencji, m.in. wrocławskiego redaktora "Słowa Polskiego" Wacława Drozdowskiego, nie wcielono tej idei w życie.

W kolejnych latach podejmowano jedynie działania konserwacyjne, a pierwsze gruntowne odmulanie oraz czyszczenie przeprowadzono dopiero około 1965 roku. W trakcie tych prac usunięto wiele nieczystości oraz spore ilości niewybuchów i amunicji, które pozostały z czasów II wojny światowej.

 

 

 

20250627_100617 (1).jpg

 

20250627_100501.jpg

 

20250627_100652.jpg

 

1280px-ZewBramaOlawska-XVIw-makieta1979.jpg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O wewnętrznym pasie murów obronnych Wrocławia

Intensywny rozwój średniowiecznego Wrocławia przerwany został przez najazd tatarski z 1241 roku.    Pierwsze założenie miasta, w wiekach X-XII najpewniej było ufortyfikowane jedynie wałami ziemnymi i nie było otoczone fosą. Ten system obrony wystarczający był wobec oblężenia Wrocławia w 1109 przez wojska króla niemieckiego Henryka V ale w obliczu najazdu mongolskiego w 1241 mieszkańcy opuścili miasto, które zostało złupione przez najeźdźców i puszczone z dymem. Po wycofaniu się Mongołów niezwłocznie przystąpiono do tworzenia nowych, skuteczniejszych niż dotąd umocnień obronnych. Budowę murowanych fortyfikacji rozpoczęto po połowie XIII wieku lub najwcześniej w latach 40-tych i była to największa inwestycja budowlana nowo lokowanego miasta rozpoczęta tuż po samej lokacji, a więc jeszcze w roku 1242. Ten pierwszy pas obwarowań ciągnął się od obecnej Hali Targowej do placu Dominikańskiego, wzdłuż ulicy Kazimierza Wielkiego aż do ulicy Grodzkiej. Obwód głównego muru liczył ok. 2,3 km i zawierał 62 baszty i 5 bram:

  • NMP (później Piaskowa) na północy
  • Oławska na wschodzie
  • Świdnicka na południu
  • Ruska i Mikołajska na zachodzie.

Przed 1305 rokiem powstała też kolejna brama na wschodzie – Nowa, prowadząca do Nowego Miasta, zaś nieco później na północy brama Odrzańska. U schyłku średniowiecza wszystkie ulice i uliczki biegnące ku Odrze kończyły się bramami lub furtami, zaś bramy zaopatrzone były w przedbramia.

Cały ten system umocnień miasta, otoczony został fosą w dużej mierze bazującą na naturalnych oraz sztucznych odcinkach Odry oraz Oławy (tzw. Czarnej). Przekop ten rozpoczęto w latach 40. XIII wieku, a wody Oławy wprowadzono doń w 1291.   Na jej nurcie zbudowano młyny, natomiast końcowy odcinek Czarnej Oławy, bezpośrednio przed jej ujściem do Odry, wykorzystywany był przez rzemieślników – białoskórników, którzy garbowali skóry na leżących tuż nad wodą pomostach, bezpośrednio przylegających do ich niewielkich domów i warsztatów w wąskim pasie między murami miejskimi a fosą. Odcinek ulicy, położony w miejscu, gdzie te warsztaty były zlokalizowane, do dziś nazywa się ulicą Białoskórniczą.

 Znaczenie gospodarcze Czarnej Oławy przez kolejne stulecia systematycznie spadało, zwłaszcza gdy wytyczono drugą, czyli zewnętrzną linię fortyfikacji z jeszcze jedną fosą. Jej wody traktowane przez mieszkańców jako ściek i śmietnik i nie nadawały się do celów spożywczych - postępujące zamulanie zamieniało ją coraz bardziej w leniwie płynący kanał ściekowy.  Po epidemii cholery w 1866 Czarna Oława została ostatecznie zasypana. 

CzarnaOlawa.jpg

 

 

 

Mury_miejskie_wewnetrzne_Wroclaw_373862.jpg

 

 

 

 Fosa_wewnetrzna_Olawa_miejska_Wroclaw_005166.jpg

 

O Podróżach po Dolnym Śląsku w wiekach i latach minionych w nowym cyklu Stowarzyszenia Podróżników TUiTAM - OKNO NA ŚWIAT
Jako pierwszy cel - Szczawno Zdrój.
 
Jak i dokąd podróżowano po Dolnym Śląsku w dawnych wiekach? Zapraszamy do lektury nowego cyklu tekstów pod wspólnym tytułem "Okno na świat. O podróżach po Dolnym Śląsku (nie tylko literackich)". Dziś zapraszamy na sentymentalną wycieczkę do Szczawna-Zdrój.
Kolaską i stalowym rumakiem podróże do wód życia
W XIX wieku Szczawno-Zdrój uchodziło za jedno z bardziej popularnych i najdroższych uzdrowisk w Europie, koszty pobytu przewyższały kurację nawet w słynnym Wiesbaden czy Bad-Ems. Oprócz tego, że tanio nie było, to przyszli kuracjusze często musieli się wykazać dużą siłą woli i końskim zdrowiem, aby telepiąc się dyliżansem pocztowym, omnibusem lub prywatną karocą po drogach nie najlepszej jakości, dotrzeć do uzdrowiska po kilku czy kilkunastu dniach albo nawet tygodniach. Kurację sławnymi wodami ze Szczawna odbywali bowiem nie tylko Rosjanie, Polacy z Galicji, Francuzi, Szwedzi, ale również cierpiący na różne schorzenia goście z Palestyny i obu Ameryk. Przybysze z wysp hawajskich, z Honolulu, musieli wyruszyć z domu w maju, aby dotrzeć do uzdrowiska w lipcu. O trudnościach w podróżowaniu mógłby dorzucić na pewno kilka słów nasz romantyczny wieszcz Zygmunt Krasiński, który jechał tutaj w sprawach sercowych z Wiednia przez Ołomuniec i Nysę. Podczas podróży o mało nie stracił życia, gdy na piaszczystej i nierównej drodze w nocy jego powóz wywrócił się i roztrzaskał, a on sam, jak relacjonuje w liście do przyjaciela: „Zrazum myślał, żem na dwoje przełamany, wygrabuję się spod szczątków dorożki, staję na nogi, wtem jak iskry zaczną mi się sypać przed oczy, potem sino i blado się robić, słowa ani wymówić i padłem zemdlony jak długi. Pocztylion także w głowę i ramię mocno stłuczony ocucił mnie”*. Po tym jak autor „Nie-Boskiej komedii” odzyskał świadomość, ruszył z pocztylionem pieszo, w zupełnych ciemnościach prowadząc konia do najbliższej miejscowości.
Na szczęście już w 1843 roku „stalowy rumak”, jak nazywano wzbudzającą podziw, zachwyt i ekscytację dymiącą lokomotywę ciągnącą wagony, zaczął dowozić chętnych z Wrocławia do Świebodzic. Wagony miały cztery klasy, najtańsza, czwarta, przeznaczona była dla ludzi pracy. Podróż trwała tylko dwie godziny, co w porównaniu z sześciogodzinną z okładem wyprawą trzęsącą się kolaską lub dyliżansem pocztowym wydawało się sporym luksusem. Maria Luisowa podróżująca do Szczawna z Galicji w 1843 roku wagonami trzeciej klasy tak opisuje dotarcie do kurortu: „Wyjazd z Wrocławia 3 września o 6 rano koleją żelazną do Freiburga [dziś: Świebodzice] – mil 8 i pół; jechaliśmy na trzecim miejscu, a zapłaciliśmy po cztery floreny od osoby. Okolica ta sławna jest z wyrobu płócien śląskich. (…) Miasteczko niepozorne. Stąd wyjechaliśmy o pół mili do Fürstenstein [dziś: Książ]”. Po drodze Louisowa zrobiła przerwę na zwiedzanie Starego Książa i spacer po książańskim parku. „Po skromnym obiadku pojechaliśmy lonkuczerem do bliskich wód do Salzbrunn. Jadąc przez kolonię Szczawno blisko jedną milę ciągnącą się, przybyliśmy do samego miejsca i z zupełnym naszym zadowoleniem znaleźliśmy urządzenia tychże wód bardzo przyjemne i eleganckie (…)”**. Dodajmy, że pokonanie powozem konnym w godzinę jednej mili uznawano za wyjątkowo szybką podróż.
Już trzydzieści lat później goście, coraz liczniej odwiedzający Szczawno (w latach 70. XIX wieku ich liczba wzrosła do prawie trzech tysięcy), mogli pociągiem dojechać do samego uzdrowiska. Od 1907 roku z Wałbrzycha do uzdrowiska pod Chełmcem przez Biały Kamień jeździł tramwaj, aby więc pospacerować po kurorcie, pooglądać odwiedzające Szczawno sławy i napić się uzdrawiającej wody, nie trzeba było płacić słono za nocleg w modnym uzdrowisku.
Kuracja u wód trwała najczęściej cztery tygodnie, według zaleceń lekarzy przedłużano ją jednak do sześciu niedziel. Bardzo wczesnym rankiem, bo o godzinie piątej, otwierano kabiny kąpielowe. Lecznicza kąpiel, z której nie wszyscy korzystali, trwała do pół godziny, zdecydowanie odradzano ją gruźlikom. O szóstej rano unosił się w powietrzu chorał pieśni porannej z muzyką Mozarta, Glucka czy Webera. Dla kuracjuszy oznaczało to, że pijalnię właśnie otwarto. Pić wodę zalecano bowiem na czczo, małymi łyczkami, bez pośpiechu; panie od dwóch do sześciu kubków, panowie nawet osiem razy napełniali naczynie. Wodę pito pospołu z serwatką. Potem śniadanie, ale lekkie. Filiżanka kawy, bulion z żółtkiem albo kasza owsiana, bułeczki z masłem. Po śniadaniu czas na spacery, przejażdżki, zakupy, lekturę. Ponieważ woda bardzo pobudzała apetyt, niektórzy spożywali drugie śniadanie – czekoladę lub bulion, szklaneczkę wina francuskiego, jajko na miękko, chleb z masłem. Nie było się co objadać, bo już o trzynastej dźwięk trąbki oznajmiał porę obiadową. A na obiad, jadany najczęściej w towarzystwie, zupa, przystawka, dwie inne potrawy na ciepło, pieczeń. Popołudniu znów pito wodę i maślankę. Życie towarzyskie rozpoczynano wieczorem, w kurorcie działał teatr, odbywały się koncerty, recitale, bale, pokazy sztukmistrzów. To czas, kiedy damy mogły pochwalić się swymi wieczorowymi sukniami, pokazać na śnieżnobiałych szyjach cenne kolie. Oczywiście nie obywało się bez kolacji, na której podawano drób, pstrągi, jajka, truskawki z mlekiem. Co zamożniejsi uzdrowiskową dietę urozmaicali wiktuałami przywożonymi prywatnymi bryczkami.
Szczawieńskie wody, o których właściwościach mówiono daleko poza Śląskiem, przyciągały biednych i bogatych. Dla poratowania zdrowia do pobliskiego Książa przybył car Mikołaj I z żoną i licznym dworem. Zatrzymywały się tutaj koronowane głowy, przyszli królowie i książęta. Uzdrowisko należące do Hochbergów chętnie odwiedzała europejska arystokracja, wzbudzając podziw na koncertach i przedstawieniach swoimi nowymi wieczornymi toaletami. Nie omijali tego miejsca znani artyści, ludzie nauki i kultury, jak choćby Henryk Wieniawski, Zygmunt Krasiński czy doktor Ludwik Zamenhof, twórca esperanta. Przyjeżdżali przemysłowcy i kupcy, dla podreperowania zdrowia kurację odbył Hipolit Cegielski z Poznania. Zjawiali się polscy konspiratorzy ze wszystkich trzech zaborów, ale rzadko ich celem było korzystanie z dobrodziejstwa wód. Pobyt w kurorcie traktowali jako okazję do snucia planów buntu przeciwko tyranom. Narcyza Żmichowska, działaczka niepodległościowa, w swym liście wprost pisze, że „wody salzbruńskie wcale mi są niepotrzebne”, i dodaje, że medyk wyraźnie upominał ją, aby „ich nie używała”. Przyjeżdżali też zwykli robotnicy, pracownicy kopalń, którzy szukali u wód panaceum na swe liczne dolegliwości, a w niedzielę przychodzili chłopi z okolicznych wiosek, aby napełniać naczynia wodą, którą pili już ich dziadowie i pradziadowie, aby leczyć wszelkie choroby.
Możni, znani i sławni odwiedzający uzdrowisko stawali się często tematem towarzyskich spotkań. Korespondent „Gazety Warszawskiej” w 1857 roku w swej relacji z Salzbrunnu pisze, że tutaj „plotki tak szybko biegają, jak wolno chodzą pacjenci”. A było o czym plotkować! W 1838 roku najważniejszym tematem okazała się wizyta cara Rosji Mikołaja I, który przyjechał do Książa w celu podreperowania zdrowia. Żandarm i postrach Europy, który wszędzie węszył spiski, w obawie o swoje życie nie opuszczał terenów zamkowych. Wodę Mieszko ze szczawieńskich źródeł dostarczano mu więc do rezydencji Hochbergów. W okolicy opowiadano o carze, który nawet po zamkowych ogrodach jeździ karocą otoczoną strażą czy każe zamurowywać okna w zamku ze względów bezpieczeństwa. Za to cesarzowa Aleksandra Fiodorowna dwa razy dziennie odwiedzała kurort, gdzie dyrektor uzdrowiska, dziadek przyszłego noblisty Gerharta Hauptmanna, ubrany w odświętny strój osobiście podawał jej wodę. Podczas cesarskiej wizyty szybko zapomniano zapewne o niedawnym pobycie w kurorcie Zygmunta Krasińskiego, który nie dla wód, ale z powodów sercowych przybył do Szczawna. Spotkał się tu ze swoją wielką miłością, Joanną Bobrową, mężatką, matką dwóch córek. O romansie hrabiego i pięknej żony Teodora Bobra, marszałka powiatowego w Krzemieniu, wiedzieli wszyscy, plotki musiały więc po Szczawnie pędzić lotem błyskawicy. Choć miłość była wzajemna i z obu stron pełna namiętności i egzaltacji, to książęce uzdrowisko stało się świadkiem rozstania kochanków. Zygmunt dostał od ojca ultimatum: miłość lub majątek – i romantyczny wieszcz wybrał ostatecznie dostatnie życie.
Wydarzeniem towarzyskim i kulturalnym były wizyty na kuracjach Henryka Wieniawskiego. Dwudziestoletni muzyk przybył tu w 1855 roku, po wyczerpującej trasie koncertowej po Europie i USA, i drugi raz dwa lata później. Mimo młodego wieku artysta był dobrze znany, rozpoznawany, jego wirtuozostwo w grze na skrzypcach porównywano z talentem Paganiniego. Skrzypek dał w Szczawnie w sumie kilka kameralnych koncertów, wzbudzając zachwyt widowni i dziennikarzy: „Dla Wieniawskiego trudności na skrzypkach nie istnieją, a gra jego to śpiew rozrzewniający”***. Damy plotkowały o chorobie przystojnego młodzieńca, który cierpiał na astmę i reumatyzm, oraz jego niezwykłej skromności, tak rzadko spotykanej u artystów.
Na początku XX wieku wizyty właścicieli Szczawna – książąt von Hochberg z Książa zawsze robiły wrażenie. Piękna Daisy potrafiła wywołać poruszenie nie tylko swą urodą, ale wspaniałymi toaletami i wielkopańskimi gestami, do kurortu przywoziła swoich gości powozem zaprzężonym w pięć białych rumaków arabskich. Można ją było zobaczyć, jak je obiad w restauracji Grand Hotelu, dogląda prac w uzdrowiskowych ogrodach, uczestniczy w nabożeństwie w kościele ewangelickim czy występuje na koncertach, podczas których popisywała się swym głosem. Księżna w uzdrowisku przebywała zazwyczaj krótko, a wyjeżdżała w pośpiechu z powodu zbyt dużego i natrętnego zainteresowania kuracjuszy, bo jak pisała po jednej z wizyt w Szczawnie „powiększający się tłum gapiów zaczął za nami chodzić”****.
Najważniejszym zaleceniem dla kuracjuszy, oprócz regularnego picia żętycy (serwatki owczej) i wody, było jednak, aby zapomnieli o zmartwieniach, w uzdrowisku żyli beztrosko, delektowali się dobrym towarzystwem, muzyką i pięknem otaczającej przyrody, bo jak pisał Józef Orkusz, z zawodu lekarz, „Okolice są tak piękne, że rozweselić mogą dusze najwięcej zasępione”.
Tak więc, podle rad medyków, udawano się na wycieczki piesze, częściej jednak wynajętymi wolantami, konno lub na… osiołku. Pasażer zasiadał na grzbiecie zwierzęcia, a właściciel osła szedł obok pieszo, ciągnąc uparte zwierzę na sznurku. Najczęściej odwiedzano pobliski Książ, czyli siedzibę właścicieli Szczawna, romantycznie ukryty w lesie Stary Książ czy uzdrowisko Stary Zdrój (zanim z powodu zaniku źródeł w 1870 roku nie zostało zamknięte). Kuracjusze z lepszą kondycją lub ci, którzy mogli wynająć lektykarzy i za opłatą byli wnoszeni na szczyt, podziwiali panoramę okolicy z Chełmca. Spacerowano na pobliskie wzgórze Gedymina, na którym czekała nagroda w postaci dającej dobrze zjeść restauracji i niezapomnianych widoków na pobliski Chełmiec. Józef Korzeniowski w opowiadaniu „Spotkanie w Salzbrunn” tak opisuje to miejsce: „Leży rzeczywiście wysoko i ma naokoło bardzo piękne widoki. Kto po raz pierwszy z miejsca tego rzuci okiem wokoło, uczuje się aż nadto wynagrodzony za trud nużącej cokolwiek przechadzki…”.
I tak Szczawno-Zdrój od ponad dwustu lat przyciąga kuracjuszy. Choć moda na żętycę minęła, to wody mineralne „Mieszka”, „Dąbrówkę”, „Młynarza” i „Martę” wciąż można pić w jednej z najładniejszych pijalni uzdrowiskowych w Polsce. Ich regularne spożywanie, kąpiele lecznicze i inhalacje zalecane są zarówno przez lekarzy specjalistów, jak też dietetyków. Można jak przed laty popijać wodę małymi łyczkami, spacerując po zbudowanej z drewna Hali Spacerowej, w której łatwo uwierzyć, że spożywamy właśnie napój bogów. Na jednej ze ścian znajduje się bowiem dekoracyjne sgrafitto, na którym bóg Asklepios podaje naczynie z mineralną wodą bogini zdrowia – Higiei. Dla osób nastawionych bardziej sceptycznie wobec rezultatów wodnej kuracji umieszczono tu napis „Experto credite” (Zaufaj doświadczonemu) i datę 1599 rok. Już pod koniec XVI wieku Caspar Schwenckfeld, lekarz i przyrodnik, przebadał szczawieńskie źródło i opisał jego lecznicze działanie. Do spacerów zachęca Park Zdrojowy, który zachwyca nie tylko w porze kwitnienia rododendronów. Od niedawna na Wzgórzu Gedymina czeka na odwiedzających Szczawno wyjątkowa atrakcja, nowa wieża widokowa ze wspaniałą panoramą całej okolicy. Można tam jak na dłoni zobaczyć Chełmiec, który przypomina kształtem wielkiego wieloryba wynurzającego się z chmur. Gerhart Hauptmann, laureat literackiej Nagrody Nobla urodzony w Szczawnie, tak opisywał tę niezwykłą górę: „Niedaleki Chełmiec uważaliśmy, dzieci, za świętą górę, sądząc, że za nią świat się kończy i że z jej wierzchołka wstępuje się do nieba”. Wyprawa na szczyt zajmie nam jakieś dwie, trzy godziny i choć nie możemy dziś liczyć na lektykarzy ani na grzbiet osiołka, to widoki bez wątpienia wynagrodzą trud wspinaczki.
*Zygmunt Krasiński, Listy do Adama Sołtana, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1970
** Pamiętniki krakowskiej rodziny Louisów (1831-1869), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1962
*** Ziemia wałbrzyska w dawnych opisach polskich, opr. A. Szyperski, Wałbrzych 1965
**** Daisy von Pless, Lepiej przemilczeć. Prywatne dzienniki księżnej z lat 1895-1914, Fundacja Księżnej Daisy, tłum. Barbara Borkowy, Zamek Książ w Wałbrzychu sp. z o.o., Wałbrzych, 2013
 
Tekst i zdjęcia: Marta Miniewicz
 
521658750_1149576043854857_2981747047008259313_n.jpg
 
 
 
 
 
 
518382044_1149576197188175_9112204613560024742_n.jpg
Tropem wojennych skrytek Grundmanna, część I
Günter Grundmann, konserwator zabytków Prowincji Dolnośląskiej, chcąc uchronić przed zniszczeniem najcenniejsze dobra kultury, opracował listę kilkudziesięciu skrytek, w których skarby sztuki miały bezpiecznie przetrwać czasy II wojny światowej. Kilka takich skrytek znajdowało się w niedużej odległości od Wrocławia, z dala od głównych szlaków komunikacyjnych, na terenie dzisiejszego powiatu wrocławskiego. Do zabezpieczenia dzieł sztuki, księgozbiorów i ważnej dokumentacji posłużyły sale pałacowe w Borowej (gm. Długołęka), Mietkowie (gm. Mietków), Krobielowicach (gm. Kąty Wrocławskie) i prawdopodobnie w Domanicach (gmina Mietków). Wykorzystano też dworskie pomieszczenia gospodarcze w Tyńcu Małym (gmina Kobierzyce), plebanię kościoła św. Jakuba oraz wnętrze świątyni św. Anny w Sobótce.
Szukając bezpiecznych miejsc na przechowanie najcenniejszych dzieł sztuki ze zbiorów muzealnych oraz tych należących do uczelni i prywatnych kolekcjonerów, Grundmann zwracał się do właścicieli różnych obiektów z prośbą o wypełnienie ankiety. Znajdowały się w niej pytania dotyczące możliwości składowania dóbr kultury oraz liczby i wielkości wolnych pomieszczeń. Część pytanych z wielką chęcią deklarowała udostępnienie wnętrz swoich pałaców czy zamków. Dlaczego? Otóż obiekt, który miał pełnić funkcję skrytki, nie mógł być wykorzystywany do innych celów, na przykład jako kwatera dla osób ewakuowanych z terenów bombardowanych. Właściciele pałaców zdecydowanie woleli mieć pod swym dachem skrzynie pełne sztuki niż przyjmować na obowiązkowy kwaterunek pozbawionych dachu nad głową przybyszów z głębi Rzeszy i dzielić się z nimi kuchnią, łazienką i pokojami. Dodatkowo za wykorzystywane jako skrytki pomieszczenia otrzymywało się zapłatę za czynsz, a czasami szczęśliwcy mogli też liczyć na talon na opał. Nic więc dziwnego, że rodzina Schwerinów z Borowej, jak wiele innych, wykazała duże zainteresowanie ankietą Grundmanna. Woldemar Leopold von Schwerin, zarządca majątku w imieniu małoletniego krewnego, w maju 1943 roku poinformował dolnośląskiego konserwatora o możliwości wykorzystania dużych pomieszczeń na parterze pałacu (część pomieszczeń na piętrze zajmowała już zakwaterowana tutaj baronowa von Kittlitz). Grundmann chętnie z tej propozycji skorzystał. Ciężarówki przywiozły z Wrocławia depozyt Miejskich Zbiorów Sztuki, w tym zbiory z wrocławskiego ratusza, mapy, inwentarze, dokumenty fotograficzne oraz, co bardzo leżało na sercu konserwatorowi, zbiory Archiwum Miejskiego i Urzędu Budowlanego, a później również wybrany księgozbiór Biblioteki Miejskiej. Zbiorom z Borowej (niem. Bohrau) nadano symbol litery „F”.
Skrytka oficjalnie funkcjonowała do grudnia 1944 roku, gdyż Grundmann zdecydował, że składnica z „określonych powodów” musi zostać opróżniona. Określone powody to przygotowujący się do obrony przed zbliżającymi się wojskami wroga Wrocław zamieniony w Festung Breslau. Pałac leżący po prawej stronie Odry przestał być bezpieczną składnicą. Do Mietkowa udało się przetransportować tylko część zbiorów zajmujących parter pałacu i budynek sutereny. Według relacji przybyłych do Borowej repatriantów, jeszcze w 1946 roku w pałacu wciąż stały drewniane skrzynie, w których znajdowały się między innymi dokumenty i porcelana. Zbiory te zostały, niestety, rozgrabione, częściowo spalone i zniszczone. Co prawda kilka lat po wojnie odnajdywano pojedyncze „skarby” z pałacowej skrytki, takie jak cenny tom z XVIII-wiecznymi rysunkami Wernhera, którego posiadaczem okazał się ówczesny kierownik szkoły. Co ciekawe, Wernher Borową uwiecznił na jednej ze swoich grafik.
U Wernhera zobaczymy też pałac w Krobielowicach, który również służył za składnicę podczas II wojny światowej. Przechować tam miano bezpiecznie prywatne kolekcje książąt von Blücher-Wahlstatt z Berlina. Krobielowice od 1814 należały do Blücherów. Tytuł księcia oraz pałac wraz z dobrami i kilkoma wioskami otrzymał od króla pruskiego feldmarszałek Gebhard von Blücher, gwiazda Prus, pogromca Napoleona. Po śmierci feldmarszałka w Krobielowicach funkcjonowało nieduże muzeum z pamiątkami osobistymi po bohaterze i trofeami zdobytymi w bitwach z „małym kapralem”. Jednak najcenniejsze rodzinne zbiory – meble i dzieła sztuki – znajdowały się w Berlinie. Grundmann wyraził zgodę na przewiezienie ich na Dolny Śląsk. Jak się okazało, zadanie nie było łatwe. Samochody meblowe, którymi miano przetransportować ładunek, zostały podczas nalotu zniszczone. Dosyć szybko znaleziono jednak rozwiązanie tego problemu. Po skarby Blücherów wysłano ciągnik z napędem dieslowskim oraz samochód meblowy z Kątów Wrocławskich. Aby transport nie jechał w jedną stronę (do Berlina) na pusto, zapakowano do niego meble dla jednej z rodzin, która podczas bombardowania stolicy Rzeszy straciła cały majątek. Ukryte skarby w krobielowickim pałacu były bezpieczne do momentu, kiedy nie pojawili się tam żołnierze radzieccy. Część zbiorów wywieziono (zniknęła między innymi zdobyczna kareta Napoleona), część mebli zniszczono, szabrownicy dopełnili reszty. Po wojnie nie omieszkano nawet spenetrować grobowca feldmarszałka, bezczeszcząc przy tym szczątki Blüchera i pochowanych tam jego krewnych.
O kolejnych skrytkach na terenie powiatu wrocławskiego opowiem w następnej części Wędrownika.
 
466142748_899026262357402_3532749895436277442_n.jpg
     Ruiny pałacu w Mietkowie
 
 
 
PAŁAC.jpg
          Pałac  w Domanicach
 
 
 
Tropem wojennych skrytek Grundmanna, część II
Co znajdowało się w sejfie wykopanym w parku pałacowym w Domanicach? Co zabrał dolnośląski konserwator zabytków z pałacu w Mietkowie, gdy w 1945 roku uciekał z Wrocławia? Czy w Sobótce ukryto „tylko” najcenniejsze zbiory Muzeum Archidiecezjalnego i Biblioteki Katedralnej?
Jednym z obiektów, który wciąż pobudza wyobraźnię wielu osób jest pałac w Domanicach (gm. Mietków). Najpierw pałac kilkadziesiąt lat temu penetrował znany w środowisku poszukiwaczy skarbów i przewodników Tadeusz Steć, potem głośna była sprawa wykopania z pałacowego parku pancernej skrzyni i beztroskiego wystawienia wykradzionego sejfu na allegro (oczywiście pustego, podobno wcześniej ktoś zdążył opróżnić tę skrytkę). Kilkanaście lat temu ówczesny właściciel obiektu położonego malowniczo nad Zalewem Mietkowskim zorganizował dla dziennikarzy i poszukiwaczy skarbów imprezę, podczas której z georadarami, grawimetrami, wykrywaczami metalu penetrowano parki, wnętrza, piwnice pałaców w Borowej i Domanicach. Spektakularnych odkryć nie było. Czego się spodziewano? Profesor Grundmann w swoich notatkach z grudnia 1944 roku wspomina pałac w Domanicach jako miejsce, gdzie mogłaby być zapasowa składnica dla cennego księgozbioru biblioteki zamkowej z Książa. Konserwator zauważa, że do wykorzystania jest również dawna wozownia i stajnia pałacowa o powierzchni 350 metrów, gdyż znajdują się tam suche pomieszczenia na poziomie pierwszego piętra. Pałac brany był też pod uwagę jako miejsce przechowania zbiorów Biblioteki Miejskiej we Wrocławiu, którą planowano ewakuować w styczniu 1945 roku. Czy wykorzystano Domanice jako jedną z wojennych skrytek, nie mamy na ten temat żadnych informacji.
Sprawa wygląda inaczej, jeśli chodzi o pałac w Mietkowie. Już na początku 1943 roku zarządca dóbr Fritz Assig zaoferował w ankiecie przesłanej do urzędu konserwatorskiego aż dziesięć (z siedemnastu) pałacowych pokoi na ewentualną składnicę, gdyż cztery pomieszczenia zajmowali właściciele, a trzy wynajmowano pastorowi. Grundmann w kwietniu 1943 roku wytypował mietkowski pałac na jedną ze składnic. Wybór padł na Mietków ze względu na bliskość Wrocławia i łatwość dojazdu pociągiem, przechowywane tam bowiem zbiory miały być przez cały czas użytkowane. Co konserwator chciał mieć w zasięgu ręki podczas wojny? Jak informował, w pałacu „zmagazynowane jest całe archiwum Urzędu Konserwatora Zabytków Prowincji Dolnego Śląska, archiwum Śląskiego Muzeum Sztuk Pięknych, część biblioteki i cały zbiór dokumentacji fotograficznej Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Wrocławskiego, meble i ważne akta zarządu prowincji, materiał naukowy wielu wrocławskich nauczycieli akademickich oraz archiwum Śląskiego Stowarzyszenia Szlachty”*. Z czasem dowieziono tam też prywatne zbiory wrocławskich kolekcjonerów, między innymi manuskrypty, dzieła sztuki, zbiory fotograficzne. Po likwidacji skrytki w Borowej dotarły do Mietkowa skrzynie ze zbiorami ikonograficznymi. W związku z wykorzystywaniem pomieszczeń pałacu na składnicę właściciele mogli być spokojni, że nie zostaną im dokwaterowane osoby z Rzeszy, które straciły dach nad głową podczas nalotów. Ze względu na charakter zbiorów i konieczność ogrzewania wszystkich pomieszczeń, co mieszkańców pałacu zapewne wyjątkowo ucieszyło, otrzymywali też w zimie talony na opał.
Swoją ucieczkę z okrążanego przez Rosjan Wrocławia Grundmann w lutym 1945 roku rozpoczął od wizyty w Mietkowie, skąd zabrał między innymi najważniejszą dokumentację konserwatorską. Gdy w sierpniu 1945 roku do pałacu przyjechała polska ekipa rewindykacyjna zastała składnicę w dużym stopniu ograbioną.
A co z Sobótką. Na dodatkową składnicę, głownie z przeznaczeniem na najcenniejsze księgozbiory wrocławskich uczelni technicznych oraz bibliotekę naukowo-medyczną z dawnego szpitala żydowskiego wybrano kościół św. Anny. Jak prowizoryczne było przygotowanie skrytki świadczy fakt, że miejsce, gdzie składowano książki, oddzielone było od części użytkowanej przez wiernych tylko drewnianą ścianką działową, której budowy nie zdążono ukończyć przed przyjazdem pierwszego transportu, a regały, na których miano ułożyć książki nie rozkładały się i dlatego nie zmieściły się do kościoła. Jeśli chodzi o tę skrytkę, to jej zawartości nie zagrozili szabrownicy, a działania wojenne. Jak pisze w swoich wspomnieniach Hans-Georg Anders książki „które zgromadzono pod emporą organową w południowo-zachodnim narożniku, doszczętnie przemokły. Przyczyna była ogromna dziura w hełmie wieżyczki. Za pomocą kilku wiązek słomy i długiej pochylni odzyskaliśmy dachówki z bardzo zniszczonego kościoła parafialnego i przewieźliśmy je do św. Anny na ręcznym wózku. (My, czyli kilkoro zaangażowanych chłopców). Wciągnęliśmy je na górę powrozem i następnie załataliśmy dziurę, Dodatkowo zabezpieczyliśmy to miejsce deskami a także smołowaną papą, dzięki czemu rozwiązaliśmy przynajmniej problem deszczu”**. Na szczęście już latem 1945 roku składnica została opróżniona przez pracowników Ministerstwa Kultury.
Czy na terenie powiatu wrocławskiego znajdowały się jeszcze inne skrytki? Zapewne tak, ale na ich temat nie mamy pewnych informacji, jak choćby o skarbach przewiezionych z Generalnego Gubernatorstwa po powstaniu warszawskim na Dolny Śląsk i ukrytych między innymi w pałacu w Tyńcu Małym (gm. Kobierzyce). Czy na teren pałacowego folwarku trafiły trzy karoce i sanie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, jak sugerował w swym programie „Tajna historia XX wieku” Bogusław Wołoszański? Co się z nimi stało? Pozostanie to już chyba na zawsze tajemnicą.
*cytat z „Lista Grundmanna” Jacek. M. Kowalski, Robert J. Kudelski, Robert Sulik
** Hans-Georg Anders „Od Zobten do Sobótki”
Tekst i zdjęcia: Marta Miniewicz TUiTAM
 
 
II.jpg
Pałac w Borowej
 
 

Kontakt

tel.: 511 087 085
e-mail: info@infocentrum.wroclaw.pl
www.infocentrum.wroclaw.pl
  InfoCentrum
na Ostrowie Tumskim
pl. Katedralny 1
50-329 Wrocław

Godziny otwarcia

 UWAGA! W styczniu i lutym InfoCentrum jest NIECZYNNE

miesiące  pon.-piątek sobota niedziela 
marzec  9:00-16:00 9:00-15:00 14:00-16:00 
kwiecień 9:00-17:00 9:00-15:00 14:00-16:00
maj-wrzesień  9:00-17:00 9:00-16:00 14:00-17:30
paźdz.-grudz. 9:00-16:00 9:00-15:00 14:00-16:00

 

Projekt jest współfinansowany ze środków gminy Wrocław

logowrocław

 https://www.wroclaw.pl/

Odwiedziny

2755492
Dzisiaj
Wczoraj
Ten miesiąc
Ubiegły miesiąc
Od początku
1098
5276
18057
40761
2755492

2025-12-11 19:07


logo